31 października

31 października

Do czego doprowadzi nas postęp technologiczny? "Stacja Centralna" Lavie Tidhar

Do czego doprowadzi nas postęp technologiczny? "Stacja Centralna" Lavie Tidhar

Lavie Tidhar znany jest już w Polsce za sprawą dwóch książek, które ukazały się nakładem wydawnictwa MAG w serii Uczta Wyobraźni. Ja jednak nie czytałam ani Osamy, ani Stulecia przemocy, i dopiero Stacja Centralna pozwoliła mi zapoznać się z twórczością autora. Do tej książki podchodziłam z niejaką ostrożnością, ponieważ jak kocham fantasy, tak w science-fiction dopiero raczkuję. Poza tym jeszcze nigdy nie czytałam żadnej książki, której autorem byłby pisarz izraelskiego pochodzenia.

Stacja Centralna jest smutną wizją przyszłości, gdzie wirtualność miesza się z rzeczywistością, a granica pomiędzy człowiekiem a maszyną praktycznie nie istnieje. W tym świecie panuje nieustanny harmider, ponieważ odgłosy miasta i językowej różnorodności mieszają się z Konwersacją, nieprzerwanym strumieniem danych tworzącym równoległy świat wirtualny. Za pomocą specjalnych wszczepów niemal wszyscy ludzie podłączeni są do Konwersacji, dzięki czemu żyją w dwóch światach: fizycznym i wirtualnym. Wciąż jednak istnieją tacy, którzy się na to nie godzą lub z jakichś powodów mogą żyć tylko w rzeczywistości. W świecie Lavie Tidhara ludzie ci są wyrzutkami, dziwakami; traktuje się ich jak osoby niepełnosprawne. Tutaj nie uświadczy się dyskryminacji ze względu na płeć, religię czy orientację seksualną, bo nawet ślub dwójki mężczyzn przyjmuje się jako coś normalnego, ale dyskryminację ze względu na niemożliwość uczestniczenia w wirtualu jak najbardziej.

W powieści nie mamy jednego głównego bohatera, a wątków do opowiedzenia jest kilka. Boris Aaaron Chong po latach wraca na Ziemię z Marsa, ponieważ jego ojciec cierpi na raka pamięci i tonie we wspomnieniach swojego rodu. Na ojczystej planecie Boris spotyka swoją dawną miłość, Miriam Jones, która prowadzi knajpkę Mama Jones i opiekuje się dwójką adoptowanych dzieci, Krankim i Isobel. Isobel zakochuje się w Motlu, cyborgu, który kiedyś wykorzystywany był na wojnach, a od lat nikt o nim nie pamięta. Carmel, wampir danych przybywa na Ziemię za Borisem. Zamiast krwi wysysa z ludzi wspomnienia. Wszystkie te historie łączą się ze sobą i każda z postaci jest w jakiś sposób powiązana z inną, a to tylko wierzchołek góry lodowej, ponieważ postaci w książce jest znacznie więcej.

Fragment grafiki z angielskiego wydania

Mam jednak wrażenie, że bohaterowie wykreowani przez autora nie są tak naprawdę istotni. Najważniejsza jest tutaj wizja, pomysł, pewien futurystyczny obraz świata. Żyją w nim ludzie, którzy stopniowo udoskonalają mechanicznie samych siebie, tajemniczy, całkowicie cyfrowi Inni oraz tak zwani Robotnicy, których umysły przeniesiono w ciało cyborga i wysłano na wojnę, by walczyli i ginęli raz po raz. Po wojnie zostali zmuszeni do żywienia się ochłapami i żebrania o części; ich los nikogo już nie obchodzi. Są też tacy, którzy opierają się mechanizacji, cyfryzacji i postępowi technologicznemu, tkwiąc pomiędzy przeszłością, a przyszłością. Padają pytania o człowieczeństwo, o wolność wyboru i o te najważniejsze w życiu wartości. Bo nawet jeśli świat tak bardzo poszedł naprzód, to pewne rzeczy i tak się nie zmieniają. Nie ważne, czy jesteś człowiekiem, czy robotem, każdy w gruncie rzeczy pragnie móc kogoś kochać i być kochanym. Każdy także pragnie w coś wierzyć, a wybór wiary jest doprawdy szeroki: judaizm, chrześcijaństwo, islam, hinduizm, Kościół Robota... odłamów jest mnóstwo, tak jak i rozmaitych kultur, które zderzają się ze sobą w Stacji Centralnej, kosmoporcie powstałym na pograniczu izraelskiego Tel Awiwu i arabskiej Jaffy.

Stacja centralna fascynuje tą wizją przyszłości, ale ma dla mnie jedną, poważną wadę. Nie wynika ona jednak z błędów autora, a z moich własnych preferencji. Bo widzicie, nie ma tutaj żadnej, jednolitej linii fabularnej; właściwie fabuły nie ma tutaj w ogóle. Stację Centralną czyta się jak zbiór opowiadań i tym właśnie ta książka jest: zbiorem powiązanych ze sobą historii, które były publikowane przez autora w ciągu kilku lat, a które potem zostały przerobione na powieść i wydane w jednym tomie. Ja niestety nie przepadam za opowiadaniami i nawet jeśli zostały nam one zaserwowane w formie powieści, to mimo wszystko czuć, że pierwotnie ta forma była inna.

Drugi fragment tej samej grafiki z angielskiego wydania

Zabrakło mi też wspomnianej fabuły, jakiś większych wydarzeń, które angażowałyby czytelnika i nie pozwalały oderwać się od książki. W Stacji Centralnej tylko śledzimy życie poszczególnych postaci do tego stopnia, że w pewnej chwili pomyślałam, że to obyczajówka w klimatach sci-fi, ale nie — to nie jest książka tego rodzaju, bowiem wszystko stanowi jedynie pretekst do kreacji świata. Jednak w ostatecznym rozrachunku Lavie Tidhar i tak pozostawia nas z mnóstwem pytań bez odpowiedzi, a niektóre wątki aż proszą się o rozwinięcie, którego nie dostały.

Książkę polecam wszystkim, którzy mieliby ochotę po taką wizję przyszłości sięgnąć. Stacja Centralna nie przytłacza tym, że jest książką z gatunku fantastyki naukowej, ale brak konkretnej linii fabularnej może dla niektórych stanowić przeszkodę. Jest to książka smutna i nostalgiczna, pozwalająca się zadumać nad tym, czy taka właśnie przyszłość nas czeka i gdzie właściwie leży granica. Z pewnością nie jest to lektura łatwa i rozrywkowa, więc jeśli akurat szukacie czegoś takiego, to Stacja Centralna zdecydowanie odpada. W innym wypadku z pewnością jest to pozycja warta rozważenia.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka



26 października

26 października

Porozmawiajmy o tym, o czym zwykle się nie rozmawia, czyli "Świat kupek" Terry'ego Pratchetta

Porozmawiajmy o tym, o czym zwykle się nie rozmawia, czyli "Świat kupek" Terry'ego Pratchetta


Nadszedł dzisiaj taki dzień, w którym będę się rozwodzić nad książką o kupkach. Zanim zaczniecie się zastanawiać, czy wszystko ze mną w porządku i czy to już jest ten moment, w którym trzeba dzwonić po pilną pomoc lekarską, zwróćcie proszę uwagę na to, kto jest autorem tej książki. Bo gdyby nie on, to na pewno bym po taką książkę nie sięgnęła.

Terry Pratchett to pisarz, na którego książkach się wychowałam. Do jego twórczości żywię miłość głęboką i niezmienną aż po dziś dzień, i w moich oczach jest to jedyny autor, który nawet o takim śmierdzącym temacie potrafiłby napisać ciekawie. I zrobił to, aczkolwiek Świat kupek bardziej adresowany jest do dzieci, niż do dorosłych, chociaż sięgać po taką książkę mogą osoby w każdej grupie wiekowej. Widzicie, właściwie jest to bajka, ale oczywiście byłoby to zbyt nudne, gdyby Pratchett wymyślał zwyczajne bajki o rycerzach, księżniczkach i małych dziewczynkach zagubionych w lesie, a więc my możemy czytać o kupkach. Warto dodać, że tak naprawdę jest to książka, która powstała na kartach innej książki, ponieważ pierwsza wzmianka o niej pojawiła się w Niuchu.

Jak dobrze pamiętamy z Niucha, Młody Sam Vimes uwielbiał Świat kupek autorstwa panny Felicity Beedle, autorki takich pozycji jak Siuś-ludzie, Radość woskowiny czy Chłopiec, który nie potrafił dłubać we własnym nosie. Przez świat fekaliów przeprowadza nas młody Geoffrey, chłopiec, który w wyniku pewnych rodzinnych zawirowań trafia pod opiekę Babci w Ankh-Morpork. Tam zaczyna interesować go temat kupek, i tak jak niektórzy zbierają znaczki, a inni pocztówki, to nasz bohater postawia kolekcjonować kupki każdego stworzenia na świecie i założyć poświęcone temu muzeum. Przy okazji dowiaduje się wielu przydatnych informacji o tym, jak funkcjonuje nasz świat od tej mniej przyjemnej strony.


 
Jak powiadają, co odpływa, to powraca, choć nie musimy się przyglądać, kiedy nas mija. Ale zachowywanie się jak koty i wiara, że jeśli czegoś nie widzimy, tego nie ma, to sposób myślenia, który nie uchodzi w eleganckim towarzystwie. Bez nawozu, bez gnoju nie istniałoby rolnictwo, a bez rolnictwa nie byłoby ludzi wartych uwagi. Tak więc dedykuję tę książkę mojemu staremu przyjacielowi, Harry’emu Królowi, człowiekowi, który gnój potrafi zmieniać w złoto.


Okej, nie ukrywajmy: temat jest niesmaczny i nawet jeśli pisze o tym Pratchett, czasem może nas złapać chwila refleksji, co my właściwie czytamy. Nie sposób jednak nie uśmiechnąć się pod nosem w niektórych momentach, a nawet nie zaśmiać otwarcie, ponieważ wyobraźnia i humor autora co rusz potrafią nas do tego sprowokować. A humoru jest tutaj mnóstwo (inaczej by się nie dało), standardowo pełno jest też przypisów, no i to po prostu znany i kochany Pratchett, z tym że bohaterem jest chłopiec, a nie osoba dorosła, przez co automatycznie zmienia się docelowy wiek odbiorcy. Książka jest też bogato ozdobiona ilustracjami Petera Dennisa, które bardzo dokładnie odnoszą się do tego, o czym właśnie czytamy. W tym miejscu wypadałoby wrzucić jakieś foty, ale niestety ja czytałam książkę w legimi i fizycznego egzemplarza nie posiadam, jednak całość możecie obejrzeć na filmiku opublikowanym przez wydawnictwo TUTAJ.

Być może nie widać tego na tym filmie, ale książka jak wiele innych pozycji tego rodzaju została wydana w taki sposób, jakby faktyczną autorką była panna Felicity Beedle, a nie sam Terry Pratchett. Na początku książki mamy spis innych pozycji opublikowanych przez pannę Beedle, a nawet, uwaga, autograf dla Młodego Sama. Dla mnie jest to niesamowicie pozytywny akcent, który automatycznie podnosi wartość książki w moich oczach.


 
Koty to tajemnicze zwierzęta, a ich odchody cuchną tak mocno, że same koty nie lubią tego zapachu i dlatego wszystko zakopują. Koty są także bardzo zakłopotane, jeśli wiedzą, że człowiek im się przygląda, więc odwracają się w inną stronę. Nawet czarownice, które do tworzenia zaklęć potrafią wykorzystać prawie wszystko, na kocich odchodach stawiają granicę. 


Jednak tym, co najbardziej mi się spodobało w Świecie kupek jest podejście innych ludzi do Geoffreya i jego, bądź co bądź, ekscentrycznego hobby. Spójrzmy już na zachowanie samej Babci: kobieta nie strofuje go, nie wyśmiewa i nie poucza, że powinien znaleźć sobie bardziej przydatne i normalniejsze zajęcie, ale zachęca go i wręcz pomaga mu dowiedzieć się więcej o tym zagadnieniu, organizując wycieczki do różnych, ciekawych miejsc w Ankh-Morpork. Pozostałe, napotkane osoby w książce również nie próbują wybić chłopcu tego pomysłu z głowy, a raczej uważają go za ciekawego, zaradnego i pracowitego młodego osobnika, który przejawia inicjatywę, chce się uczyć i ma jakiś pomysł, którym mógłby się zająć. I to jest w tej książce absolutnie wspaniałe, że nie gasi się pomysłowości i ciekawości dziecka, nawet jeśli cóż, rozmawiamy o kupkach. 

Świat kupek
polecałabym przede wszystkim fanom Świata Dysku jako uzupełnienie serii (książka do niej należy i ma numerek 39.5 wg LC) i zaznajomienie się z pozycją, za którą szalał Młody Sam. Do tych, którzy nie czytali: niech wam tylko nie przyjdzie do głowy zaczynanie przygody z Dyskiem od tej właśnie książki. Najlepiej sięgnąć po nią już po lekturze Niucha i po zaznajomieniu się trochę z tym światem, ponieważ wtedy wyciągniecie z niej najwięcej. Jeśli natomiast temat kupek jest dla was zbyt obrzydliwy i czujecie, że zwyczajnie by was to przytłoczyło, to śmiało możecie książkę pominąć, ponieważ jest to jedynie dodatek. Niemniej jednak miło jest przeczytać coś nowego od Pratchetta w sytuacji, kiedy wiemy, że nic nowego już nie powstanie - a przynajmniej nowego dla nas, ponieważ książka w oryginale została wydana w 2012 roku, czyli rok po premierze Niucha. Trzymam teraz kciuki za polską wersję Where is my cow?, a także za Nanny ogg's cookbook. Przede wszystkim za Nanny ogg's cookbook :)


P.S. Dodałam do infografiki na stałe serię i numer tomu, bo bardzo mi tej informacji brakowało. Dodałabym jeszcze datę pierwszego wydania, ale zabrakło mi miejsca :)
  


22 października

22 października

Czytamy klasykę: "Władca much" Wiliama Goldinga

Czytamy klasykę: "Władca much" Wiliama Goldinga

Władcę much polecono mi jakiś czas temu jako antyutopię. Była to dla mnie na tyle skuteczna rekomendacja, że właściwie nie patrząc nawet, o czym ta książka jest, postanowiłam ją przeczytać. Do tej pory Władca much kojarzył mi się jedynie z telewizyjnym serialem Włatcy móch i jak się okazuje niebezpodstawnie, bo serial ten nawiązywał do wątków przedstawionych w powieści. Tak samo, jak i Zagubieni, Simpsonowie czy South Park.

W książce Wiliama Goldinga banda dzieciaków, chłopców wyłącznie, trafia na bezludną wyspę. Nie wiadomo, jaka to wyspa, nie wiadomo, w jakich jesteśmy ramach czasowych, wiadomo natomiast, że dzieci trafiły na nią w wyniku katastrofy lotniczej. Najważniejszą informacją jest jednak to, że nie ma z nimi żadnego dorosłego. Ani jednego. Wolność, Tomku, w swoim domku, pomyślały dzieci i upojone nagłą wolnością w ekstazie zaczęły planować, jak to fantastycznie będzie im tutaj samym. Zero zakazów, zero nakazów, słowem: róbta, co chceta. To jest nasza wyspa. Wspaniała wyspa, mówił Ralf, Będziemy sobie używali, póki dorośli po nas nie przyjdą.

Władca much to klasyka światowej literatury i jedna z lepszych antyutopii, jakie napisano. Jednak nawet nie wiedząc o tym, że książka nie będzie sielankową opowieścią o przygodach zaradnych chłopców na bezludnej wyspie, z miejsca wyczuwamy, że w jakiś sposób skończy się to źle. Książkę łatwo daje się przewidzieć i z jednej strony jest to wada... z drugiej można uznać, że powieść konsekwentnie dąży do swojego końca. Dzieci są dziećmi, zachowują się jak dzieci i myślą jak dzieci, i na tym polu nie spotka nas żadne większe zaskoczenie.


Roger pochylił się, wybrał jeden kamień, zamierzył się i rzucił w Henry'ego - rzucił specjalnie tak, żeby nie trafić. Kamień, ów symbol niedorzecznej epoki, śmignął o kilka kroków w prawo od Henry'ego i plusnął w wodę. Roger zebrał garść kamyków i zaczął nimi rzucać. Wokół Henry'ego była jednak przestrzeń o średnicy może sześciu jardów, w którą Roger nie śmiał trafić. Oto niewidzialne, jednakże silne tabu dawnego życia. Bawiące się dziecko było nietykalne - strzegli go rodzice, szkoła, policja i prawo. Ruch ręki Rogera warunkowała cywilizacja, która nie wiedziała o nim nic i leżała w gruzach.


Władca much to opowieść o ludzkiej naturze, o podłościach, do których jesteśmy zdolni i o tym pierwotnym złu, które siedzi w każdym z nas, a które w książce przyjmuje postać tajemniczego zwierza. Niewątpliwie jest to też historia o tym, do czego zdolne są dzieci, "porządni, brytyjscy chłopcy", którzy wszak pochodzą z tak cywilizowanego kraju. Co zrobimy, jakie myśli przyjdą nam do głowy, kiedy wiemy, że jesteśmy bezkarni? Do pewnego momentu ograniczać nas będzie karzący bat wychowania w społeczeństwie, zaszczepiony nakaz przestrzegania pewnych norm moralnych, ale co się stanie, kiedy zostanie to zupełnie zagłuszone? Na pewnej płaszczyźnie książka jest też ukazaniem konfliktu między siłą, prawem dżungli, a sprawiedliwym, pokojowym i zwyczajnie rozsądnym podejściem do rządów. Pełno jest w niej też symboliki i alegorii. 

Fragment grafiki z wydania z 2012 roku, zawierającego wstęp Stephena Kinga

Powieść napisana jest bardzo prostym językiem, można w niej znaleźć takie zwroty jak "klawo", "fajowo" czy "fajniście". Dla jednych będzie to wada, dla innych zaleta; ja myślę o tym w kategoriach zalet, ponieważ taka stylistyka pozwoliła mi lepiej wczuć się w książkę. We Władcy much nie znajdziemy żadnych fajerwerków i porywających zwrotów akcji ani wszelkich innych upiększeń, a jednak książka ma w sobie to tajemnicze coś, co nie pozwala się od niej oderwać. Nie jest to lektura trudna w odbiorze, a mimo tego zawiera w sobie głębokie przesłanie, nad którym możemy się zadumać, a rozgrywające się na jej kartach wydarzenia z pewnością w jakiś sposób nas poruszą i zapadną w pamięć.

Książka została po raz pierwszy wydana w Polsce w 1967 roku i muszę powiedzieć, że starzeje się znakomicie. Władca much wciąż jest aktualny i czyta się go lepiej, niż niejedną współczesną powieść, a przez nieskomplikowane słownictwo sięgnąć po niego mogą także nastoletni czytelnicy. Odnajdą się oni w powieści tak samo dobrze, jak i osoby dorosłe; w końcu to oni świeżo mają w pamięci to, jak okrutni potrafią być ich rówieśnicy. 

Ze swojej strony powieść gorąco polecam i szczerze zazdroszczę wszystkim tym, którzy Władcę much mają jeszcze przed sobą. To jedna z lepszych książek, które przeczytałam w tym roku i jedna z tych nielicznych pozycji, do których kiedyś z chęcią chciałabym wrócić. Wciąż o niej myślę i na swój egzemplarz z biblioteki spoglądam ze smutkiem, bo zaraz będę musiała go oddać. A rozstać się z tak wyśmienitą literaturą jest niezwykle ciężko.


P.S. Za polecenie książki dziękuję Ewelinie :)




17 października

17 października

Nostalgiczny powrót do Adro, czyli "Sługa Korony" Briana McClellana

Nostalgiczny powrót do Adro, czyli "Sługa Korony" Briana McClellana

Kiedy tylko usłyszałam, że Fabryka Słów wyda nowy tom prochowych, byłam zachwycona. Trochę mniej, kiedy zorientowałam się, że ten tom to nie kolejna powieść, ale zbiór opowiadań. Bo widzicie, ja bardzo nie lubię takiej krótkiej formy z niezwykle prozaicznego powodu: kiedy już zdążę wsiąknąć w daną opowieść, to ona zaraz mi się kończy. Czego to się jednak nie robi dla jednej ze swoich ulubionych serii?

Świat stworzony przez Briana McClellana ma w sobie coś, co niepomiernie mnie wciąga. Niby autor korzysta ze schematów, niby gra na uczuciach i kiedy spojrzymy na to obiektywnie, to seria wyróżnia się jedynie oryginalnym system magii. Nie zmienia to jednak faktu, że ja i tak ją uwielbiam. Dużo w niej akcji, dużo bohaterów o silnych charakterach i swojej własnej historii do opowiedzenia, i przede wszystkim dużo wojskowości, a ja mam przeraźliwą słabość do militarnego fantasy. W Trylogii Prochowych Magów oprócz wielkich bitew znajdziemy też wątki detektywistyczne, trochę politykowania czy nawet szczyptę romansu (aczkolwiek mam nadzieję, że autor nie zacznie poświęcać temu więcej uwagi, bo te romanse kiepsko mu wychodzą). Autor ewidentnie lubi też wpędzać naszych bohaterów w konflikt z tymi, z którymi teoretycznie nie mają szans przez swoją pozycję czy pochodzenie. A co znajdziemy w Słudze Korony? No cóż... to samo. McClellan nie daje nam nic ponad to, do czego zdążył nas już przyzwyczaić... nic ponad to, a jednocześnie tak wiele.

W Słudze Korony znów więc walczymy z tak zwanym systemem, znów przeciwstawiamy się arystokracji i znów jesteśmy tymi dobrymi, prostymi ludźmi, którzy próbują coś zdziałać. Z tym że tym razem jesteśmy tymi ludźmi u początków ich kariery, kiedy dopiero ich cele i osobowość zaczynały się kształtować. Jest to fantastyczne uzupełnienie trylogii, no bo kto nie chciałby na przykład poznać tego sławnego Marszałka Polnego Tamasa, kiedy był tylko zwykłym Tamasem? Albo posłuchać opowieści o tym, jak Taniel Dwa Strzały wplątał się w wojnę, dzięki której został okrzyknięty bohaterem i uzyskał przydomek Dwa Strzały? Dowiedzieć się, kim właściwie była kobieta, w której człowiek taki jak Tamas zdołał się zakochać? Sługa Korony pozwala nam poznać te historie, a także wiele, wiele więcej. Nie będę tu dokładnie opisywać, co znajdziecie w tych opowiadaniach, bo zepsuję wam przyjemność z czytania, ale niemal każdy z głównych bohaterów dostał swoje pięć minut. Poznamy też nowe twarze, z których w pamięć najbardziej zapada dowódca Szalonych Lansjerów, Ben Styke. Ta postać tak dobrze się przyjęła, że w ubiegłym miesiącu zostało wydane poświęcone jej opowiadanie w e-booku (oczywiście po angielsku). Coś czuję, że Ben Styke może do nas wrócić i w powieściach.

Historie zawarte w Słudze Korony były publikowane przez autora w latach 2013-2015 i niemal wszystkie dzieją się przed Obietnicą krwi, a więc przed pierwszym tomem trylogii. Niemal, bo ostatnie opowiadanie dotyczące Vlory umiejscowione jest już między tomem pierwszym a drugim. No a skoro cały zbiór jest właściwie prequelem do oryginalnej trylogii, to może warto byłoby zacząć swoją przygodę z prochowymi właśnie od niego? No więc nie. Sługa Korony to dobry tom, ale tylko i wyłączenie jako uzupełnienie. Nie pokochacie tego świata przez same opowiadania. To tylko dodatek. Dobry, ale wciąż dodatek. Oczywiście problem z prequelami jest taki, że nie trzyma nas on w napięciu, ponieważ mamy wiedzę, że nie, ty nie zginiesz, bo przecież występowałeś w historii, która dzieje się później. W zamian za to znając już tych bohaterów możemy doskonale pogłębić ich charaktery i zrozumieć motywacje.

Sługę Korony polecam więc tylko tym, którzy Trylogię Prochowych Magów mają już za sobą i chcieliby do tego świata wrócić. Książka jest świetnym dodatkiem, jednym, wielkim smaczkiem dla fanów. Nie polecam natomiast zaczynać swojej przygody z twórczością Briana McClellana od tego tomu. Jeśli Was zainteresował, to przeczytajcie najpierw Trylogię i dopiero potem wróćcie do Sługi Korony. W innym przypadku niczego sobie nie zaspoilerujecie, ale ten świat przedstawiony w samych tylko opowiadaniach może do Was po prostu nie trafić.

W serii:
1. Obietnica krwi
2. Krwawa kampania
3. Jesienna republika
4. Sługa Korony


13 października

13 października

Japonia razy dwa, czyli dwie książki, z których dowiesz się więcej o Kraju Kwitnącej Wiśni

Japonia razy dwa, czyli dwie książki, z których dowiesz się więcej o Kraju Kwitnącej Wiśni

W dzisiejszym poście chcę Wam przedstawić dwie książki o Japonii, które przeczytałam w ostatnim czasie, i które w mniejszym lub większym stopniu mogę polecić i Wam. W zasadzie obie były świetną lekturą i nie potrafiłabym wybrać, która z tych książek jest lepsza, ale też ciężko je porównać, ponieważ każda z nich podejmuje zupełnie inny temat.

Japońskim wachlarzu Joanna Bator opisuje swoje refleksje i doświadczenia z pobytu w Japonii. To lekka, niezwykle absorbująca książka. Natomiast Ganbare! Warsztaty umierania Katarzyny Boni są z kolei pięknym, poruszającym reportażem o tragedii, która dotknęła Japonię w 2011 roku. Czyta się go płynnie i bez większych zgrzytów, ale podejmuje on temat bardzo trudny i nie jest to lekka lektura na jesienny wieczór.

Zapraszam :)

Japoński wachlarz. Powroty

Japoński Wachlarz po raz pierwszy został opublikowany w 2004 roku jako zapis wrażeń i przemyśleń z dwuletniego pobytu autorki w Kraju Kwitnącej Wiśni. W 2011 roku na rynek został wypuszczony Japoński Wachlarz. Powroty będący rozszerzeniem pierwszego wydania. Dodano nowe fragmenty, zdjęcia, a stare teksty poprawiono. Na taki właśnie egzemplarz natrafiłam ja, a biorąc książkę do ręki właściwie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Mangowa dziewczynka na okładce nie nastrajała jakoś optymistycznie, dodatkowo tak naprawdę nigdy nie ciągnęło mnie do powieści Joanny Bator i wciąż nie zamierzam się za nie brać, ale książka o Japonii... no cóż, to co innego.

Na początku warto zaznaczyć, że twórczość Joanny Bator w środowisku japonistów jest mocno krytykowana, natomiast ja mogę oceniać ją jedynie jako laik. A jako osoba, która nie jest kulturoznawcą i o Japonii czyta jedynie hobbystycznie w pełni jestem książką zachwycona. To nie jest suchy reportaż ani literatura podróżnicza, właściwie ciężko określić jednoznacznie jaki jest to gatunek literacki. Autorka prezentuje nam swoje doświadczenia i refleksje na temat pobytu w tym kraju, a jej niezwykle lekkie pióro sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko. Dodatkowo świetnie oddała atmosferę Tokio, przez co gorączkowo przewracamy kolejne strony nie chcąc uronić ani jednego słowa z tej orientalnej podróży. Bo widzicie, czytając książkę Joanny Bator naprawdę można się poczuć tak, jakby się w tej Japonii było. Być może jest to zasługa wchodzenia w detale, a może po prostu w miarę rzeczowe podejście do tematu. W Japońskim wachlarzu widzimy wycinek rzeczywistości, ale wycinek pokazany bardzo dobrze, ze szczegółami i przede wszystkim napisany tak, że chce się to czytać.


Dziesięć lat temu trafiłam do kraju, o którym nigdy nie marzyłam i o którym nie wiedziałam wiele. Tamta podróż wydawała się być jednorazową przygodą, piękną, ale nieznaczącą, którą los ofiarował mi na życiowym rozdrożu w jednym z niewiarygodnych zbiegów szczęśliwych okoliczności. Wiem, że z różnych powodów podobna wyprawa już mi się nie przydarzy, dlatego wspominam ją z czułością i nostalgią. Jej zapisem jest Japoński wachlarz, którego nową wersję oddaję Czytelnikom do rąk. Japoński wachlarz. Powroty, przewodnik osobisty i subiektywny, pozostaje tym, czym był od początku: kolekcją obrazków z podróży kreślonych wzorem zuihitsu, czyli „tak, jak pędzel prowadzi".


Nie mam zamiaru oceniać książki z merytorycznego punktu widzenia, bo zwyczajnie brak mi do tego wiedzy i umiejętności. Faktem jest jednak to, że Japoński Wachlarz. Powroty jest dla mnie książką niezwykle ciekawą, która na tle innych, nienaukowych pozycji ogólnie o Japonii wypada najlepiej. Joanna Bator opisuje swoje wrażenia zarówno z początku swojego pobytu, kiedy wszystko było dla niej obce jak i nowe, ale pojawiają się też teksty z późniejszych okresów, kiedy w Japonii czuła się już bardziej swobodnie. Na rynku można znaleźć jeszcze jedną książkę Bator o Japonii pt. Rekin z parku Yoyogi, a obie te pozycje zostały wydane w jednym, zbiorczym tomie zatytułowanym Japonia. Smaki i znaki.


Ganbare! Warsztaty umierania

Książka Katarzyny Boni to pozycja zupełnie inna od poprzedniej, ale polecam ją równie mocno, jak Japoński wachlarz. Jest to reportaż o kataklizmie, który nawiedził Japonię w 2011 roku. Miało wówczas miejsce najsilniejsze trzęsienie ziemi, które odnotowano w Japonii od 140 lat, a które jednocześnie jest czwartym co do wielkości trzęsieniem ziemi na świecie. Po nim nastąpiła ogromna fala tsunami, która wdarła się na 10 kilometrów w głąb lądu, pozostawiając po sobie jedynie śmierć i zniszczenie. W wyniku trzęsienia ziemi została uszkodzona elektrownia jądrowa w Fukushimie powodując jeszcze większe szkody.

Podobno czas leczy rany. W reportażu Katarzyny Boni jasno i wyraźnie widać, że to nieprawda. Czas nie leczy ran, a jedynie pomaga oswoić się z bólem, przyzwyczaić do nowej codzienności. Autorka doskonale pokazuje, że ludzie nawet kilka lat po tej katastrofie wciąż nie potrafią się pozbierać. Próbują sobie radzić na przeróżne sposoby: nurkują i szukają szczątków bliskich na dnie morza, rozmawiają z mnichami w specjalnych, organizowanych przez nich kafejkach, gdzie mogą sobie ponarzekać. Piszą książki koniecznie w języku obcym, bo wtedy słowa też są obce i można udawać, że mniej bolą. Chodzą na warsztaty umierania. Domy można odbudować, dobytek zgromadzić raz jeszcze, ale ludzi nie odzyska się już nigdy.


Jak mam umrzeć, żeby być tam, gdzie ty? Utopić się w morzu? 


Książka została podzielona na trzy części: pierwsza dotyczy tsunami, druga Fukushimy, a trzecia to jeden, krótki rozdział o warsztatach umierania. Autorka przede wszystkim skupia się na ludziach, ale też przemyca sporo wiadomości na temat zachowań w trakcie trzęsienia ziemi czy też informacji o tsunami albo promieniowaniu. W rozmowach Katarzyny Boni z ofiarami kataklizmu pełno jest smutku, żalu i poczucia bezradności, kiedy straszliwy żywioł zabiera twoją córkę, małżonka czy rodziców, a ty możesz jedynie stać i patrzeć. Albo uciekać. Pełno w tym ludzkiej tragedii, która niejednokrotnie nas wzruszy i którą nie sposób będzie potem wyrzucić z głowy.

We wstępie czytamy: "Ganbare! to od 11 marca 2011 roku najczęściej powtarzane słowo w Tohoku - zniszczonym przez tsunami północno-zachodnim regionie Japonii. Zapisywane na tablicach ustawionych wzdłuż dróg, drukowane w lokalnych gazetach, wypowiadane przez przedstawicieli rządu, artystów, dziennikarzy, wolontariuszy. Cała Japonia woła: Gabare! Dajcie z siebie wszystko! Trzymajcie się! Walczcie! Dacie radę!".

Kiedy przewraca się kolejne strony tego reportażu, też ma się ochotę zawołać: Ganbare!.

Polecam wszystkim chcącym zgłębić temat.

09 października

09 października

Biedni panowie, magia i Delilah Bard, czyli o "Zgromadzeniu cieni" Victorii Schwab

Biedni panowie, magia i Delilah Bard, czyli o "Zgromadzeniu cieni" Victorii Schwab
 

Lubię twórczość Victorii Schwab. Jej seria Odcienie magii nie jest może niczym oryginalnym (o podróżach między światami było już choćby w Kronikach Amberu, tak klasycznie) ani nie dostąpimy w niej duchowego oświecenia, jednak jest to bardzo przyjemna seria fantasy dla kogoś, kto po prostu chce przeczytać coś lekkiego w tych klimatach. I oczywiście jest to trylogia. W końcu każda szanująca się fantasy powinna być trylogią.

Jako że nigdy nie pisałam tutaj o książkach tej autorki, a Zgromadzenie Cieni to już drugi tom w serii, to na szybko przybliżę fabułę. W Odcieniach magii mamy cztery wersje Londynu: Londyn Czerwony, w którym magia jest w rozkwicie, Londyn Biały, gdzie magia jest na wymarciu, Londyn Szary już zupełnie jej pozbawiony oraz Londyn Czarny, który leżał najbliżej źródła magii i który został przez nią pochłonięty. Kell, będąc antarim, jako jedyny ma możliwość poruszania się między tymi światami, z czego zmuszony jest korzystać, aby królowie poszczególnych światów mieli ze sobą kontakt. A ponieważ zwykłe posłannictwo to sprawa nudna, to Kell przy okazji zajmuje się też przemytnictwem na swój własny rachunek. Co jest, rzecz jasna, rzeczą zakazaną. Pierwszy tom wprowadza nas w ten świat i ściśle jest związany z podróżowaniem między Londynami; drugi tom natomiast skupia się na rzeczywistości Czerwonego Londynu, wypełniając mapę dodatkowymi krainami i kulturami przez co ten świat staje się bardziej żywy i realny.

W wyniku pewnych wydarzeń w Mroczniejszym odcieniu magii zarówno Kell, jak i jego królewski brat, Rhy, odnieśli rany zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Wychodzi z tego dość zabawna sytuacja, bo o ile Kell od początku był postacią, która użala się nad sobą, tak teraz przyłącza się do niego jego brat. W efekcie obaj panowie biadolą nad swoim losem: Kell, bo jest antari i nikt go nie kocha; Rhy, bo był idiotą i Kell musiał ratować jego życie. Na szczęście Victoria Schwab nie przesadza z tym na tyle, że mielibyśmy obu serdecznie dość; właściwie stosunki tej dwójki są dość urocze i zabawne. Prawdziwa, braterska miłość, pełna wzajemnego dogryzania sobie nawzajem... bo tak, moi drodzy, w tym tomie jest o wiele więcej drugiego z królewskich braci i jest to ogromny plus książki, ponieważ Rhy to bardzo sympatyczna, ciekawa postać.

Seria jest tak popularna, że ma nawet karty z postaciami z książki

Delilah Bard natomiast wciąż jest jedną z tych literackich postaci kobiecych, których nigdy nie polubię. Bardzo blisko jej do Mary Sue, ponieważ wszystko cudownie i bez większych problemów jej przychodzi. Niby w Mroczniejszym odcieniu magii autorka pisała, że Lila miała ciężkie życie i wszystko musiała wywalczyć sobie sama, ale od początku widać było, że nie potrzebuje do tego wiele wysiłku, a swoją pewnością siebie mogłaby obdarzyć dwudziestu ludzi i jeszcze by jej zostało. W Zgromadzeniu cieni robi się jeszcze gorzej, bo teraz tej pewności siebie starczyłoby nawet dla setki, a wybujałe ego dziewczyny sprawia, że jest postacią zwyczajnie nieznośną.

Oprócz lubianych (bądź też nie) postaci z pierwszego tomu Victoria Schwab w tomie drugim dodaje nowe twarze. Na specjalne wyróżnienie zasługuje tutaj pewien przystojny kapitan statku imieniem Alucard Emery. To postać, którą wszyscy dobrze znamy: wesoły, z lekkim podejściem do życia, choć poważny, kiedy trzeba, silny, pewny siebie i oczywiście z ciężką przeszłością, którą skrywa pod uśmiechem. Z miejsca podbije serca pań (w tym moje). Doszło jeszcze kilka postaci męskich i żeńskich, ale nie są one w żaden sposób istotne, by je tu wymieniać. Dodam, że w serii są też wątki homoseksualne; w Zgromadzeniu Cieni liczba gejów powiększa się o jedną osobę.

W kwestii fabuły autorka również postawiła na bezpieczne rozwiązania i w drugim tomie prezentuje nam Turniej Trójmagiczny Igrzyska Żywiołów, podczas których pojedynkować będą się najpotężniejsi czarodzieje z poszczególnych państw. Żeby nie było tak prosto i kolorowo, to w tle czai się Voldemort Ten Demoniczny Zły. Jednak mimo tak znanego motywu książkę i tak czyta się całkiem nieźle, czego niewątpliwą zasługą są bohaterowie. Muszę jednak napisać, że ten tom nie obfituje w akcje, ponieważ ta zawiązuje się długo i nabiera rozpędu dopiero przy ostatnich dwustu stronach książki. Autorka nie ustrzegła się też od zwyczajnego lania wody, bo książkę z powodzeniem można byłoby skrócić (a tom jest grubszy niż część pierwsza!) i wyszłoby jej to na zdrowie.

Tak bardzo ładniejsze okładki

Zasadniczo Zgromadzenie Cieni mimo wad czytało mi się lepiej, niż Mroczniejszy odcień magii, ponieważ pojawiło się więcej wątków, postaciom poświęcono więcej czasu i rozbudowano ich historie, a całość stała się bardziej wielowymiarowa i dopracowana. Nie miałam też takiego problemu, jak w pierwszej części, by się wciągnąć, dodatkowo sporo jest tu humoru i ironicznych docinków szczególnie na linii Kell - Rhy, a ja uwielbiam, kiedy humor gra w książce większą rolę niż żart rzucony raz na sto stron. Mam też wrażenie, że Victoria Schwab jako kobieta pisze fantasty dla innych kobiet i to im seria ma szansę spodobać się najbardziej. W Odcieniach magii pełno jest biednych panów, których chce się przytulić, a także emocji i niesprawiedliwości, przez które tych panów chce się przytulić jeszcze mocniej. Seria napisana jest lekko i z humorem, właściwie blisko temu do YA, ale jednak to nie jest YA - to coś między fantastyką dla dorosłych a fantastyką dla młodzieży.

Jak napisałam na samym początku, seria nie jest odkrywcza, korzysta z mnóstwa znanych schematów, ale za to jest bardzo przyjemna i polecam ją wszystkim tym, którzy szukają prostej fantasy na jesienny wieczór. W szczególności polecam ją paniom. Ja sama Odcienie magii bardzo lubię i czekam teraz niecierpliwie na zakończenie trylogii... a potem, kto wie, może doczekamy się kolejnych książek Victorii Schwab w Polsce?
 
W serii:
1. Mroczniejszy odcień magii
2. Zgromadzenie cieni
3. A Conjuring of Light
 

04 października

04 października

Wrzesień w książkach, czyli podsumowanie miesiąca

Wrzesień w książkach, czyli podsumowanie miesiąca

Wrzesień zleciał mi błyskawicznie i głównie na sprawach związanych z uczelnią. Jeśli ktoś jest zainteresowany moim studenckim życiem to z przyjemnością informuję, że zaliczyłam wszystkie poprawki :) Końcówka września zamieniła natomiast mój dom w masowy zakład produkcyjny sałatek w słoiczkach. No ale w końcu przyszedł październik i oficjalnie zaczęły się studia.

W moim przypadku jest to szczególnie istotne, bo zaczynam ostatni rok studiów magisterskich i czeka mnie pisanie pracy dyplomowej. Piszę o tym ponieważ trochę obawiam się, jak to wpłynie na regularność postów na blogu. Na pewno nie umrze on śmiercią naturalną przez nagle mocno okrojony czas wolny, ale jednak posty mogą pojawiać się rzadziej i czuję się w obowiązku Was o tym poinformować.

No to lecimy  z podsumowaniem :)

Filmy

Miesiąc zaczęłam od Piratów z Karaibów. Zemsta Salazara i był to film tak beznadziejnie nudny, że pamiętam z niego tylko falujące włosy rzeczonego Salazara. Był to zresztą ten element filmu, z którego nie mogłyśmy przestać się nabijać przez cały seans. Równie nudnym i bezsensownym filmem były nowe Transformersy: Ostatni Rycerz. W końcu  z braku lepszego zajęcia zaczęłyśmy liczyć ile razy Optimus Prime powie, że nazywa się Optimus Prime. Szkoda, że niektórzy nie wiedzą, kiedy powiedzieć dość...

We wrześniu kontynuowałam oglądanie Władcy Pierścieni. Jak nigdy naszło mnie na powtórzenie sobie wszystkich części. Dwie Wieże to absolutne cudo, zdążyłam już zapomnieć, jak piękne i epickie ma sceny. Bitwa o Helmowy Jar! Scena zupki Eowiny! Ach! A Powrót Króla to już w ogóle coś pięknego. Uwielbiam piosenkę Pippina, zawsze mam przy niej ciary, a na końcówce standardowo potrzebuję paczki chusteczek.

W kinie byłam na TO. Od razu zaznaczę, że książki nie znam. Sam film bardzo mi się podobał, szczególne wrażenie wywarł na mnie sam klaun. Był taki uroczy i takie ładne miał ząbki. W każdym razie po wyjściu z kina od razu zapragnęłam przeczytać książkę. A horror z tego żaden... I mówię to ja, osoba, która horrorów się boi. Jedyne, co może przestraszyć to momenty, w których coś nagle wyskakuje Ci na ekran. Reszta jest po prostu niepokojąca, a z niektórych elementów otwarcie się śmiałam.

Opublikowane teksty




Wyświetlenia: 14 726 (było 12 229)
Liczba obserwatorów: 99 (było 92)
Liczba obserwatorów na facebooku: 61 (było 60)
Liczba obserwatorów na instagramie: 304 (było 240)

Co przeczytałam?


W sumie 7 książek, czyli jest bardzo dobrze. Aczkolwiek większość z nich to książki dość cienkie (200-300 stron), więc i szybko się czytało :) Warsztaty umierania to świetny reportaż o tsunami w Japonii i jego skutkach, mocny, doskonale ukazujący ludzką tragedię. Bardzo dobrze mi się go czytało i mogę z czystym sumieniem polecać. Guguły były przyjemną książką, która pozwoliła mi poczuć tęsknotę za wakacjami spędzanymi na wsi... i pozachwycać się pięknem polskiego języka. O Stancjach już pisałam, link wyżej. Władca much to klasyk, który wywarł na mnie ogromne wrażenie i zazdroszczę wszystkim tym, którzy jeszcze tego nie czytali, a zamierzają to zrobić. Naprawdę warto.


Roland... początek był straszny, dawno nie spotkałam tak ciężkiego wprowadzenia do świata. Na szczęście im dalej, tym lepiej, chociaż na koniec wciąż nie byłam do serii przekonana. Na szczęście Ciacho i Kasia udzielili mi dobrej rady (dzięki! :), bym od razu sięgnęła po Powołanie trójki i ten drugi tom czyta się o niebo lepiej. Mam za sobą już jakieś 100 stron, bardzo podoba mi się rozwój sytuacji i w ogóle pomysł. Opowieści z Ziemiomorza to zbiór opowiadań, który zakończył moją przygodę z Ziemiomorzem. Teraz pora na kolejne książki Ursuli LeGuin, ale to już raczej w przyszłym roku. Zgromadzenie Cieni to kontynuacja serii Odcienie magii i moim zdaniem jest to tom lepszy niż poprzedni. Znalazło się tu więcej wątków, lepiej jest poprowadzona fabuła, tylko niestety ucierpiała na tym akcja.

Stosik


MAG miał promocję, z czego skwapliwie skorzystałam i zaopatrzyłam się w moje pierwsze dwa tomy Artefaktów. Wzięłam Hyperiona, bo od dawna już marudzę, że chcę to przeczytać, więc w końcu poczyniłam krok do przodu, by naprawdę to zrobić. Skrzydła nocy wpadły tak przy okazji. Gaimana postanowiłam kolekcjonować po fenomenalnym Nigdziebądź. Padło na Gwiezdny pył, bo chciałam porównać książkę z ekranizacją, i Księgę Cmentarną, do której strasznie mnie ciągnie przez opis fabuły. Sługa Korony to zbiór opowiadań uzupełniających wątki z Trylogii Prochowych Magów Briana McClellana. Serię bardzo polecam szczególnie tym, którzy lubią militarne fantasy. W stosiku powinny znaleźć się jeszcze Stancje, ale jestem gapą i zapomniałam ułożyć je do zdjęcia, a światło teraz mam tak beznadziejne, że drugiej foty już nie zrobię. Powinnam tu także umieścić Różaniec Rafała Kosika, który wygrałam w konkursie, ale książka jest tak rozchwytywana że już opuściła progi mojego domu :)

I to już koniec wrześniowego podsumowania. Życzę i sobie, i Wam udanego października i przede wszystkim przetrwania jesiennej pogody :)
Copyright © 2016 Misie czytanie podoba , Blogger