Mam na imię Jutro jest książką, która zainteresowała mnie przede wszystkim ze względu na psiego bohatera głównego. Wszyscy wiemy, jak takie książki zazwyczaj wyglądają: są pełne ciepła, miłości do świata i bez chusteczek przy ich czytaniu ani rusz. Wydawałoby się więc, że psi narrator to przepis na sukces, ale książka Dibbena temu przeczy: autor w ogóle nie wykorzystuje potencjału swojego bohatera.
Moja lista zarzutów jest długa, zacznijmy jednak od początku, a więc od psa, którego w zasadzie można wziąć w umowny nawias. Nasz czworonożny bohater jest bowiem tak mało psi, jak to tylko możliwe. Jutro w powieści przedstawiony jest jak człowiek, rozumuje i myśli jak człowiek, a jego wewnętrzne rozterki przypominają czasami wywody profesora. Jest na tyle inteligentny, by skojarzyć mówienie do porteru dziecka z jego utratą, widzi kolory (!) i uwaga, hit: dobrowolnie został wegetarianinem porażony okrucieństwem wynikającym z zabijania zwierząt dla jedzenia. Pies!
Czasami podczas czytania książki robiło mi się przykro. Jutro teoretycznie ma być bardzo dobrym psem, "duszą całego świata", a jednak mając o sobie niezwykle wysokie mniemanie, Jutro z góry patrzy na inne psy, nieustannie je oceniając. I znowu: ja tu widzę człowieka, nie zwierzę. Żeby jednak nie było — autor potrafi tworzyć zwierzęta, które zachowują się jak zwierzęta i przykładem jest Sporco. Beztroski, żywy, prostoduszny, pocieszny — po prostu pies. Zastanawiam się, czy to ja mam zbyt duży problem z zaakceptowaniem tak ludzkiego psa, i tłumaczę sobie, że przecież nikt nie wie jak wyewoluowałby psi umysł po 200 latach życia, może to być po prostu fantastyka, ale... no nie. Po prostu nie.
Książka jest niesamowicie sentymentalna. Bohaterów jest dwóch — Jutro i jego pan. Razem podróżują, śpią, jedzą, wszystko robią razem i tak przez wiele, wiele lat, ponieważ za sprawą pewnego specyfiku obaj zostali obdarzeni życiem wiecznym. Pewnego dnia zawędrowali do Wenecji, poszli pozwiedzać katedrę i wtedy tako rzecze pan: "słuchaj, mój czempionie, jak się rozdzielimy w tłumie i zgubimy, to czekaj tu na mnie". Po czym jak na zawołanie się zgubił i zniknął. Na 127 lat. Wierny Jutro niczym Hachiko trwał na posterunku przez te wszystkie mijające dziesięciolecia. I żebyśmy zrozumieli, jak bardzo jest to wzruszające i chwytające za serce, fakt, że Jutro tam czekał, jest powtórzony kilka razy, w tym ze dwa czy trzy w ustach innego bohatera.
Przez pierwsze 100 stron Jutro większość czasu rozwodzi się nad tym, czego to on w życiu nie widział i co on ze swoim panem nie zrobił. Autor w narracji nieco wybiega w przyszłość, stosując takie chwyty jak "ale wtedy jeszcze nie wiedziałem..." co w pewnym momencie wywołuje już tylko pusty śmiech. Potem szczęśliwie autor porzuca ten zabieg, akcja nieco się rusza i robi się odrobinkę lepiej — a może to dlatego, że na scenę wkroczył Sporco, jedyny jasny promyczek w tej książce? Pod koniec natomiast mamy sporą dawkę melodramatu.
Przejdźmy teraz do walorów historycznych książki. Są żadne. Bohaterowie są nieśmiertelni i racji tego, że Pan jutra jest zafascynowany sztuką i nauką, technologią i wszystkim, co popycha ludzkość do przodu, obaj naprawdę wiele widzą i spotykają mnóstwo legendarnych postaci. Rzućmy kilkoma nazwiskami: Mozart, Michał Anioł, Machiavelli, bracia Bellini. Mam na imię Jutro nie robi jednak nic więcej poza ich wymienianiem i pełni funkcję jedynie źle zamaskowanego przechwalania się i podnoszenia rangi naszych bohaterów (w końcu oni są tacy oświeceni).
Problematyczne jest określenie, do kogo ta książka jest kierowana. Można pomyśleć, że skoro jest pisana z perspektywy psa, to teoretycznie mogłaby być dla młodszych, ale nie. Są tutaj opisy wojny i ludzkiego okrucieństwa, czasem bardzo naturalistyczne i nie dałabym tej książki młodszej osobie do ręki. Dorosły człowiek po prostu się znudzi, bo książka jest żmudna i mało ciekawa. Jutro niejednokrotnie gada jak wiekowy staruszek, wiecznie zapatrzony w przeszłość. I okej, są ludzie, którzy potrafią opowiadać o swojej przeszłości ciekawie — a zwłaszcza Jutro, który tyle widział i tyle przeżył, nadawałby się do tego - ale tutaj potencjał jest, ponownie, całkowicie zmarnowany.
◼
Jak miło, że wróciłaś do blogowania :) A o książce nawet nie słyszałam, a po przeczytaniu recenzji jestem pewna, że to nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńTo za dużo powiedziane na ten moment, z tym powrotem. :D
UsuńJeżu, kto to się odezwał na własnym blogu - szczenkem zbieram z podłogi :D
OdpowiedzUsuńPomóc? :P
UsuńA technikę pomagania masz opanowaną? :P
UsuńCoś się wymyśli :P
UsuńMiło widzieć, że ktoś się odezwał na własnym blogu, aż sobie musiałem odświeżyć blogrolla, bo już myślałem, że szwankuje :D.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, nawet jeśli tekst dotyczy książki dla nikogo :D.
:))
UsuńMnie cieszy, że ktoś tu jeszcze zagląda :)
Nie czytałam żadnej książki z perspektywy psa, ale jak widać, ta nie jest najlepszą pozycją do czytania, więc chyba jeszcze pozostanę przy tych ludzkich bohaterach. :P
OdpowiedzUsuńSuper, że wróciłaś!