26 lutego

26 lutego

Nie wszyscy odpłyniemy do Nieśmiertelnych Krain, czyli "Silmarillion" J.R.R. Tolkiena

Nie wszyscy odpłyniemy do Nieśmiertelnych Krain, czyli "Silmarillion" J.R.R. Tolkiena

Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie chcę przeczytać jej do końca.

Dla kogoś, kto, tak jak ja zna tylko Władcę Pierścieni i Hobbita, Silmarillion jest jednym, wielkim, brakującym elementem układanki. Autor zawarł w nim najważniejsze wydarzenia, jakie rozegrały się w jego świecie w ciągu tysięcy lat. Opisuje stworzenie Ardy i powstanie zła, które jest wpisane w historie tego świata, przekazuje, kim właściwie był Sauron, Elrond, Galadriela czy Gandalf. Obserwujemy pojawienie się elfów, ludzi i krasnoludów, widzimy, jakie przyjaźnie i niesnaski kształtowały się między nimi. Wszystko to dzieje się przed historią znaną nam z Władcy pierścieni i Hobbita, aczkolwiek ostatnia część książki, zatytułowana Pierścienie Władzy i Trzecia Era do tych powieści nawiązuje.

Ciężko jednoznacznie wyodrębnić wątek główny Silmarillionu, ponieważ tych wątków jest mnóstwo, ale gdybym miała wybrać jeden, wskazałabym na powstanie i wykradzenie Silmarilli przez Morgotha. Silmarille były trzema klejnotami, w których uwięziono światło dwóch Drzew Valinoru. Wspomnieć można jeszcze o poruszającej historii nieszczęsnych Dzieci Hurina czy miłości Berena i Luthien — obie te opowieści zostały wydane jako oddzielne książki. Obserwujemy powstawanie królestw, niesamowitych potęg zarówno elfów, jak i ludzi, a potem ich upadek, obserwujemy bratobójcze walki, zdrady, a czasem także bezsensowne rzezie. Najsmutniejszy był dla mnie upadek Numenoru, królestwa ludzi, których pycha, arogancja i strach przed śmiercią doprowadziły do tragicznego końca, ale za serce chwytał też wątek mordu elfów w Alqualondë, czyli pierwszego bratobójstwa w tolkienowskim świecie.
 

Zaznaczam jednak, że to tylko niewielka część tego, co w Silmarillionie można znaleźć. Ogrom wydarzeń, które autor przedstawił w swoim opus magnum potrafi oszołomić, i między innymi dlatego tej książki nie można czytać szybko. Silmarillion wymaga niesamowitego skupienia, ponieważ w gąszczu nazw krain geograficznych, mnogości bohaterów, powiązań między nimi, wydarzeń, o których czytamy, zgubić się jest bardzo łatwo. Wystarczy wyłączyć się na chwilę, i już nie wiemy, co się dzieje. To monumentalne dzieło potrafi przytłoczyć, a z drugiej strony zachwyca tym, jak dokładnie Tolkien przemyślał swój świat. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych detalach, wszystko jest bardzo piękne, ale jednocześnie niesamowicie smutne i melancholijne. Widać, że autor inspirował się wieloma innymi wierzeniami, religiami czy tradycjami, bo choćby upadek Numenoru porównać można z Atlantydą, Iluvatar to jedyny bóg, stworzenie świata przypomina to biblijne, a w historii Dzieci Hurina znaleźć można inspirację Edypem. Mimo wszystko Tolkien stworzył coś własnego, coś niesamowitego, i czytając Silmarillion ma się wrażenie, że czyta się książkę stamtąd, z tego właśnie świata, a nie z naszego, zupełnie jakby tamtejszy kronikarz spisał mitologię całej Ardy i przyniósł ją do nas. Bo to właśnie mitologię najbardziej przypomina Silmarillion; można też nazwać tę książkę swoistą biblią tolkienowskiego świata.


Wydanie tej książki jest przepiękne. Nowy Silmarillion posiada 45 ilustracji Teda Nasmitha, a całość drukowana jest na wysokiej jakości kremowym papierze. Twarda oprawa, obwoluta, tasiemka, większy format, dołączona mapka na wklejce, tablice genealogiczne, indeks osób i miejsc z krótkim ich wyjaśnieniem, czy nawet wskazówki dotyczące wymowy robią swoje. Dodatkowo to wydanie zawiera przedmowę Christophera Tolkiena, a także list Tolkiena do swego ówczesnego wydawcy. Zyskowy Silmarillion to po prostu fenomenalnie wydana książka i posiadanie jej w swojej biblioteczce to czysta przyjemność.

Silmarillion polecam więc każdemu, zwłaszcza fanom Tolkiena, którzy jeszcze tej książki nie mają za sobą. Można zacząć od niej przygodę ze Śródziemiem, ale bardziej polecałabym ją jako uzupełnienie po przeczytaniu Władcy pierścieni i Hobbita, jeśli ten świat zaciekawi Was na tyle, żebyście chcieli go pogłębić. Silmarillion zachwyca od samego początku i jestem pewna, że kiedyś jeszcze do tej książki wrócę. Śródziemie to coś, z czym ciężko rozstać się raz na zawsze. Marzy mi się teraz ekranizacja, taka na miarę tej, jaką dostał Władca Pierścieni. Kto wie, może kiedyś się jej doczekamy...?




22 lutego

22 lutego

Wszelkie wspomnienia są złudne, czyli "Pejzaż w kolorze sepii" Kazuo Ishiguro

Wszelkie wspomnienia są złudne, czyli "Pejzaż w kolorze sepii" Kazuo Ishiguro

Z powieściami Kazuo Ishiguro chciałam się zapoznać, jak tylko usłyszałam o ich istnieniu. Trzeba jednak powiedzieć, że nie czekał on długo, bo akurat zbiegło się to z nagrodą Nobla. Po lekturze jego pierwszej książki mogę jednak z pewnością powiedzieć, że nie będzie to książka ostatnia.

Kazuo Ishiguro to brytyjski pisarz japońskiego pochodzenia, który oprócz wspomnianego Nobla ma na swoim koncie również nagrodę Whitbread Award za Malarza świata ułudy, oraz Bookera za Okruchy dnia (które doczekały się ekranizacji z Anthonym Hopkinsem). Pejzaż w kolorze sepii to debiut autora. I to jaki debiut!

Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas czytania tej powieści to jej dość formalny ton. Bohaterowie wyrażają się w sposób przesadnie grzeczny, nigdy nie mówiąc wprost, o co im chodzi, zawsze z ogromnym szacunkiem dla drugiej osoby. Wydaje mi się, że takie zachowanie wynika po prostu z kultury japońskiej, powoduje to jednak, że pewne rzeczy trzeba czytać między wierszami, tym bardziej że autor nie narzuca żadnej interpretacji, nie ocenia, nie opisuje uczuć swoich bohaterów. O tym, jacy są, możemy wnioskować przeważnie z ich zachowania, ponieważ nawet w narracji Etsuko wyraża się bardzo bezosobowo.

Pamięć, z czego zdaję sobie sprawę, jest zawodna; okoliczności, w których wspominamy, nierzadko nadają swoją barwę samym wspomnieniom i nie wątpię, że dotyczy to również pewnej części tego, co próbuję tutaj przedstawić.


Pejzaż w kolorze sepii oferuje nam historię opowiedzianą w dwóch czasach: przeszłym i teraźniejszym. Narratorką jest mieszkająca w Anglii owdowiała Etsuko, której córka popełniła samobójstwo. Książka przeplata jej czas teraźniejszy z przeszłym, w którym kobieta snuje wspomnienia jeszcze z czasów mieszkania w Japonii. Wspomnienia te koncentrują się wokół postaci Sachiko, zubożałej podczas wojny kobiety, matki małej, dziwnej, przyjaźniącej się jedynie z kotami Mariko. Nie są to wspomnienia ciągłe, lecz bardziej obrazki, urywki, które przychodzą do Etsuko, gdy ta myśli o samobójstwie córki. 

Gdybym miała w jednym zdaniu opisać, o czym właściwie jest Pejzaż w kolorze sepii, powiedziałabym, że jest to powieść o wspomnieniach i różnym ich postrzeganiu. W Pejzażu bowiem nie wiadomo, co jest prawdą, a co jedynie ułudą. Historia płynie spokojnym tempem, a pod koniec autor niby mimochodem podaje nam informacje, które sprawiają, że przestajemy wierzyć w to, co przeczytaliśmy na wszystkich poprzednich stronach. Ishiguro jednak znów nie podaje żadnej, jednoznacznej interpretacji, nie wyjaśnia absolutnie niczego, pozostawiając czytelnika w sferze domysłów. I w tym właśnie tkwi siła Pejzażu, ponieważ gdyby odebrać mu tę niejednoznaczność, pozostałaby tylko prosta, choć przyjemnie napisana obyczajówka z historycznym tłem. Dzięki temu, że nie ma podanej żadnej odpowiedzi, ja sama wciąż o tym myślę i próbuję odtworzyć, jak mogło być naprawdę; to, jak bardzo możemy zmienić swoje wspomnienia jest dla mnie fascynujące.

Życie było niełatwe. Być może popełniłam błąd, decydując się na ślub, bo przecież wszyscy wiedzieli, że będzie wojna. Nikt jednak nie wiedział, jak naprawdę wygląda wojna, nie wówczas


W kwestii tła historycznego Pejzaż w kolorze sepii porusza temat zmian w powojennej Japonii, a także ukazuje kraj, który po tej wojnie się podnosi. Nie odczuwa się może tego bezpośrednio, ale tu i ówdzie możemy wychwycić w rozmowie osobiste tragedie spotykanych na kartkach książki ludzi. Każdy coś lub kogoś stracił. Zmiany natomiast widać już wyraźniej, nie tylko te systemowe, ale i kulturowe, które ciągną do Japonii z Zachodu. Znać je choćby w zdziwieniu Ogaty-san, który nie potrafi uwierzyć, jak mąż z żoną mogli głosować na różne partie — kiedyś to było nie do pomyślenia. 

Pejzaż w kolorze sepii jest dla mnie zaskoczeniem, bo nie spodziewałam się tak dobrej książki. To prosta opowieść, trochę melancholijna, pełna niedopowiedzeń, ulotna, oszczędna w słowach (choć mówi wiele) i w pewien sposób piękna. Pióro Kazuo Ishiguro zauroczyło mnie do tego stopnia, że jeszcze tego samego dnia zaczęłam czytać Okruchy dnia. Książkę oczywiście polecam, choć głównie fanom powieści obyczajowych.


P.S. Okładka jest paskudna, dlatego tym razem obrazek otwierający z nią nie współgra. Jest to fragment okładki z zagranicznego wydania.



18 lutego

18 lutego

Z pielgrzymką do Grobowców Czasu. "Hyperion" Dana Simmonsa

Z pielgrzymką do Grobowców Czasu. "Hyperion" Dana Simmonsa

Hyperion jest książką, która zachwyca na wielu poziomach. Kiedy czytałam tę powieść czułam się trochę tak, jakbym doznała literackiego objawienia, a im dalej w gąszcz stron, tym bardziej zadawałam sobie pytanie: "wow, to można tak pisać"? Hyperion rzuca na czytelnika czar, dzięki któremu kolejne słowa czytamy jak zaklęci, a z drugiej strony aż żal czytać za szybko, bo tak wyśmienitą ucztą trzeba rozkoszować się powoli.

Hyperion jest powieścią szkatułkową, w której różnorodność gatunkowa przyprawia o zawroty głowy. To nie tylko powieść science-fiction, ponieważ znajdziemy w niej i cyberpunkową powieść detektywistyczną, poezję romantyczną, horror, military sf, powieść autobiograficzną, trochę romansu, a nawet poruszającą obyczajówkę. Gdyby obedrzeć Hyperiona z otoczki sci-fi to i tak byłaby to fenomenalna książka, ponieważ trzon tej powieści stanowią niezwykle przemyślane historie bohaterów, gdzie każda z osobna mogłaby stanowić odrębną, równie fenomenalną powieść.

Wszystko to łączy osoba Dzierzby, legendarnego półboga o czerwonych oczach, który zamieszkuje Grobowce Czasu na Hyperionie. Kim właściwie jest Dzierzba? Skąd przybył i po co? Czy zwiastuje zagładę ludzkości? Nie wiadomo, chociaż książka w miarę czytania podsuwa nam kilka odpowiedzi. Wiadomo jednak, że Dzierzba jest istotą niezwykle potężną i śmiercionośną, która swoje ofiary nabija na drzewo bólu. Do niego właśnie podróżują nasi bohaterowie w ostatniej pielgrzymce przed wielką, międzygalaktyczną wojną, aby prosić go spełnienie swoich próśb. Każdy z nich ma własny bagaż doświadczeń, każdy dźwiga swój własny krzyż. Jest ich siódemka: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Szkopuł w tym, że tylko jedno zostanie wysłuchane, a reszta zginie.

Fragment grafiki z Upadku Hyperiona

Uznając, że wszyscy jadą na tym samym wózku, nasi bohaterowie gromadzą się wieczorami i zaczynają mówić o sobie. Jak już zostało wspomniane, wszystkie ich opowieści są świetne. Przedstawione są w nich zarówno tragedie osobiste, dzięki którym rozumiemy powody, przez które zdecydowali się na samobójczą wyprawę do Dzierzby, jak i te na skalę światową. Początkowo miałam wrażenie, że każda kolejna opowieść podnosi poprzeczkę coraz wyżej, ale przy końcu zaczęły mi się trochę dłużyć. Myślę jednak, że wszystko zależy od tego, w jakich książkach gustujemy: ja nigdy nie przepadałam za powieściami detektywistycznymi, kryminałami, wątkami politycznymi, i to właśnie z nimi miałam tutaj problem. Nie jest to więc absolutnie wina książki, tylko moich prywatnych gustów, a różnorodność w książce Simmonsa jest na tyle duża, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Wszystko jest przemyślane i dopięte na ostatni na guzik, a każda z historii opowiada o czymś zupełnie innym zarówno fabularnie, jak i gatunkowo. W tych historiach autor stopniowo przedstawia nam nie tylko swoich bohaterów, ale również Dzierzbę i świat przyszłości, gdzie Ziemia już nie istnieje, a ludzkość skolonizowała dziesiątki, jeśli nie setki planet.


Na początku było Słowo. Potem pojawił się pieprzony edytor tekstu. Potem procesor myślowy. A potem nastąpił koniec literatury.


Jestem pod absolutnym wrażeniem tego, jak pisze Dan Simmons. Jak świetnie buduje klimat, za co by się nie wziął, jak swobodnie i lekko przekazuje swoją historię, jak potrafi poruszyć, rozbawić, zaintrygować i wzbudzić grozę. Oszołomić może ogrom dorobku kulturalnego, do którego autor nawiązuje, bo takie mniej lub bardziej oczywiste odniesienia w książce pojawiają się cały czas. Takim najbardziej oczywistym jest nawiązanie do poety Johna Keatsa już w samym tytule książki, ponieważ Keats napisał niedokończony utwór zatytułowany właśnie Hyperion. W książce poeta często jest cytowany, a nawet w pewnym sensie pojawia się osobiście.

Co mnie jeszcze zachwyca to to, z jaką łatwością Dan Simmons przeskakuje z opowieści na opowieść. Nie byłoby w tym nic specjalnie zaskakującego, gdyby nie ta różnorodność, bo pisanie z równą swobodą o podróży księdza z wątpliwościami dotyczącymi własnej wiary i epickich bitwach w kosmosie z seksem w tle, o etycznych dylematach związanych z Abrahamem i wiecznie pijanym, klnącym poecie prowadzącym rozpustne życie, o głębokich rozważaniach odnośnie do poezji czy literatury i sensacyjnym pościgu za podejrzanym mordercą jest doprawdy zadziwiające. I godne podziwu.

Fragment grafiki z Endymiona





Jedyne, co mnie troszkę rozczarowało to końcówka, której chyba nie do końca rozumiem. Byłabym naprawdę wściekła na autora, gdyby tak to zakończył, ale na szczęście jestem świadoma tego, że jest kontynuacja. Sam Hyperion natomiast jest wprowadzeniem, przedstawieniem postaci i świata, i tak naprawdę nie wyjaśnia się tu nic. Dobrym pomysłem będzie więc zaopatrzenie się od razu w drugi tom.

Warto jeszcze wspomnieć o tłumaczeniach, ponieważ w Artefaktowym wydaniu Hyperiona Dzierzba jest Dzierzbą, natomiast w starszym wydaniu w tłumaczeniu Arkadiusza Nakoniecznika bestia z Hyperiona zwie się Chyżwarem. Dokładnym tłumaczeniem jest właśnie Dzierzba (ang. shrike). Początkowo żałowałam, że nie mam tego tłumaczenia z Chyżwarem, ponieważ brzmiał mi on znacznie lepiej, ale bardzo szybko przywykłam do Dzierzby i teraz nie zamieniłabym tego tłumaczenia na drugie. W rzeczywistości natomiast Dzierzba to taki mały, ładny ptaszek z niemiłym zwyczajem nabijania żywych ofiar na cierń czy ostrą gałąź w celu późniejszego ich spożycia.

Hyperion jest książką, którą z całego serca wam polecam. Powiedzieć, że to świetna rzecz, to po prostu za mało. Jestem nim absolutnie zachwycona i to właśnie Hyperion staje się pierwszą książką science-fiction, która dołącza do grona moich ulubionych. A dzięki temu, że w Hyperionie balans pomiędzy opowieścią a nauką jest doskonale wyważony, będzie to dobry wybór na początek przygody z tym gatunkiem. Zachęcam więc gorąco do przeczytania, bo naprawdę warto.




15 lutego

15 lutego

Wyzwania z klasyką. Co przeczytaliśmy w styczniu?

Wyzwania z klasyką. Co przeczytaliśmy w styczniu?

Dzisiaj prezentuję Wam podsumowanie styczniowych wyzwań z klasyką. Zapraszam do odwiedzania, komentowania i czerpania inspiracji przy wyborze własnych lektur. 

Wszystkie linki wiszą w zakładce z wyzwaniami, ale człowiek jest istotą leniwą, więc przychodzę z pomocą. Nie jest Was dużo, więc spokojnie mogę to ogarnąć przynajmniej na ten moment. Podsumowania będę wrzucać mniej więcej w środku kolejnego miesiąca za miesiąc poprzedni, żeby każdy spokojnie zdążył podesłać mi linka.

O wyzwaniach z klasyką możecie przeczytać TUTAJ. Dołączyć można w każdym momencie.

No dobrze, to teraz zobaczmy, co fajnego przeczytaliśmy w styczniu. :)

Czytamy klasykę


Czytamy klasykę fantasy

13 lutego

13 lutego

O dorastaniu. "Księga Cmentarna" Neila Gaimana

O dorastaniu. "Księga Cmentarna" Neila Gaimana

Po przeczytaniu opisu Księgi Cmentarnej z miejsca pomyślałam o innej książce, którą napisał Terry Pratchett. I tu, i tam kluczowym miejscem w fabule jest cmentarz, gdzie autorzy przedstawiają zmarłych nie jako upiorne, krwiożercze straszydła, lecz zwykłych, sympatycznych ludzi, którym się po prostu umarło. I jakoś tak się złożyło, że obie te książki są książkami dla młodzieży.

Książka Pratchetta nosi tytuł Johnny i zmarli i jest częścią serii o Johnnym Maxwellu. Tytułowy Johnny widzi zmarłych, ale nikt w to nie wierzy. Kiedy owi zmarli proszą go o pomoc w uratowaniu przeznaczonego do rozbiórki cmentarza, Johnny zakasuje rękawy i z pomocą przyjaciół przystępuje do dzieła. W Księdze cmentarnej natomiast główny bohater wychowuje się na cmentarzu, a zmarli są jego rodziną. Książkę rozpoczynamy w momencie, w którym cała jego prawdziwa rodzina zostaje zamordowana, a on sam szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafia na cmentarz, którego lokatorzy po gorącej dyskusji za i przeciw postanawiają się nim zająć. I tu miałam kolejne skojarzenie, tym razem do Nigdziebądź, który zaczyna się bardzo podobnie, bo morderstwem rodziny głównej bohaterki.

Księga Cmentarna opowiada więc losy Nika Owensa, który cudem uchodzi z życiem i ukrywa się na cmentarzu przed mordercą, który chce dokończyć robotę. Na kartach książki możemy obserwować różne etapy jego życia, od maleńkości do wieku nastoletniego. Księga Cmentarna jest bardziej zbiorem opowieści o konkretnym momentach w życiu Nika niż pisaną jednym ciągiem powieścią, ale całość jest bardzo spójna. Nik jest chłopcem ciekawskim, roztropnym i o dobrym sercu, a obserwowanie jego procesu dorastania jest rzeczą naprawdę przyjemną. Chyba jeszcze nie spotkałam w fantasy tak wdzięcznie opowiedzianego rozwoju bohatera, a jakby nie było, jest to znaczna część tej książki. Bohater Gaimana nie irytuje nawet wtedy, kiedy zdarzy mu się przejść przez okres buntu. Autorowi udało się też uniknąć moralizatorskiego tonu, a jednocześnie potrafi on w swojej książce przemycić sporo wartościowych treści. A jeśli połączyć to z cmentarnym klimatem, otoczką tajemnicy i groteski, to całość wychodzi zaskakująco przyjemnie i uroczo.

Fabuła Księgi Cmentarnej nie jest zawiła, bo widzimy po prostu sceny z codziennego życia Nika, aczkolwiek w pewnym momencie tej historii wraca do nas i sprawa mordercy. Gaiman jednak jak zwykle potrafi zaczarować swoim piórem skutecznie przykuwając nas do książki. Na specjalne wyróżnienie zasługuje epizod z ghulami, przez który już chyba nigdy nie spojrzę tak samo na te stwory. Autor w zupełnie innym świetle przedstawia też wampiry i wilkołaki, które nie są tutaj złe, lecz stoją po tej dobrej stronie barykady. Właściwie jedynymi czarnymi charakterami w tej książce są ludzie, a wszelkie stworzenia, które zwykle kojarzymy z ciemną stroną mocy, zostają przedstawione albo w sposób zabawny, albo bardzo pozytywny. W efekcie wszelkie strachy spod łóżka przestają być straszne, a zmarli wcale nas nie nawiedzają, lecz są zwykłymi, poczciwymi ludźmi, z którymi można uciąć szalenie interesującą pogawędkę.

Na uwagę zasługuje również wątek przemieszania się świata żywych i umarłych. Nie jest on poruszony tylko w historii Nika, gdzie żywy chłopiec mieszka w miejscu, do którego z pewnością nie należy, lecz jest także wyeksponowany znacznie bardziej w jednym z rozdziałów zatytułowanym Danse macabre. To tylko potęguje fantastyczny, groteskowy klimat tej książki, od którego ciężko się oderwać, bo zwyczajnie fascynuje.

Jedyną uwagę mogę mieć do zakończenia Księgi Cmentarnej, bo ta końcówka jest dla mnie po prostu urwana, a niektóre wątki przydałoby się rozwinąć. Ale kto wie, może tak miało być? W końcu etapy w naszym życiu też kończą się nagle i bez ostrzeżenia. Księgę Cmentarną polecam zarówno dużym, jak i małym, bo choć cmentarz z morderstwem w tle może odstraszyć, to Gaiman pisze na tyle delikatnie i baśniowo, że spokojnie mogą oni po książkę sięgnąć.




04 lutego

04 lutego

Książkowy styczeń, czyli podsumowanie miesiąca

Książkowy styczeń, czyli podsumowanie miesiąca

Styczeń chyba dla większości jest miesiącem wzmożonego wysiłku, natłoku zajęć i prób realizacji noworocznych postanowień. W moim przypadku cel był jeden: przetrwać. Nowy rok bardziej mnie dołuje, niż motywuje, bo oto kolejny rok minął i niewiele się w moim życiu zmieniło. Zawsze wtedy przychodzi czas refleksji, czy dobrze wykorzystuję swój czas i czy na pewno nie mogę dać z siebie więcej.

Tak czy inaczej, koniec stycznia przyjęłam z ulgą. Miniony miesiąc przyniósł mi zabójcze kombo problemów w pracy i sesji na studiach. Dodatkowo już trzeci tydzień mam zapalenie uszu i dwa razy utopiłam swój telefon, który mam od grudnia. Mam nadzieję, że to oznacza, że przeszedł on już chrzest bojowy i nic gorszego go nie spotka.

Ale! Trzeba też szukać jakichś pozytywów! W ramach rozświetlenia ponurego stycznia powiem Wam, że oddałam pierwszy rozdział pracy magiasterskiej, który promotor zaakceptował bez ani jednej poprawki. Dziadek natomiast stwierdził, że robię lepsze ciasta niż te z piekarni, co daje +100 do opinii o samej sobie. Zasmakowało mu sylwestrowe Kinder Bueno. Nie uwaliłam też jeszcze ani jednego egzaminu. No i blog mi nie umarł, a nawet więcej, bo liczba postów jest taka sama jak zwykle. W styczniu były też pierwsze urodziny Misie czytanie podoba i wciąż nie chce mi się wierzyć, że to już rok. :)




Filmy/Seriale

Sporo w styczniu obejrzałam, za to mało przeczytałam. Pierwszy był Baby Driver i przyznam się, że myślałam, że to będzie taka totalnie durna komedyjka, ale film był naprawdę fajny. Bardzo mi się podobało połączenie lekkiego, sensacyjnego klimatu z pokazaniem, że z największego bagna nie da się tak łatwo wyjść. No i bohaterowie byli sympatyczni, każdy był "jakiś". Później widziałam Solistę, do obejrzenia którego zmotywował mnie grający tam Robert Downey Jr. I tu też bardzo pozytywne zaskoczenie, bo film był świetny. To biograficzny dramat muzyczny o wiolonczeliście cierpiącym na schizofrenię. Bardzo ciepły, bardzo poruszający i świetnie zagrany. Naprawdę polecam. Widziałam też Blade Runnera 2049 i... jakie to było dobre! Poprzedni Blade Runner w ogóle do mnie nie trafił, ale ten najnowszy bardzo i kurczę, obejrzałabym go jeszcze raz. Wszystko mi się tam podobało i zdecydowanie muszę przeczytać książkę. Ostatnim filmem z tych dobrych byli Obdarowani. Gra tam Chris Evans (ten od Kapitana Ameryki). Film opowiada o Franku, który samotnie wychowuje swoją niezwykle utalentowaną matematycznie siostrzenicę. Bardzo urocze widowisko, też polecam. :)

W kwestii rozczarowań... Nie podobał mi się Bright, czyli filmowe urban fantasy od Netflixa. Strasznie mało wykorzystali potencjał, słabo zarysowali świat fantasy, a pomysły mieli świetne. No i Bright był dla mnie zwyczajnie nudny. Kolejne rozczarowanie to Liga Sprawiedliwości. Jak to oglądałam, to miałam nieodparte wrażenie sztuczności i tego, że aktorzy się w tych superbohaterów bawią jak dzieci, i to tak bardzo widać. No i męczył mnie patos w tym filmie, irytowały ujęcia na tyłek i nogi Wonder Woman, a jej dekolty były śmieszne. Bardzo kiepsko oceniam ten film, chociaż i tak było lepiej niż z Batman v Superman, którego nawet nie obejrzałam do końca. Było kilka fajnych scen, ale biorąc pod uwagę całokształt w moich oczach i tak było źle.

Na koniec wspomnę o serialu, który też mnie rozczarował... A mowa o najnowszym sezonie Wikingów. Mam wrażenie, że zostało tu już tylko mordobicie i sceny erotyczne. Niektóre wydarzenia powodowały u mnie facepalm. Nudne to się już robi. Ivar nie daje rady pociągnąć serialu, to tylko skrzywdzony psychopata, a pozostali synowie Ragnara wcale nie są lepsi. Sam Bjorn wiosny nie czyni. Kończ waść, wstydu oszczędź, producencie.

Opublikowane teksty

















Garść statystyk

Wyświetlenia: 31 785 (było 25 853)
Liczba obserwatorów: 131 (było 120)
Liczba obserwatorów na facebooku: 90 (było 79)
Liczba obserwatorów na instagramie: 532 (było 479)


Co przeczytałam?

Wyjątkowo w tym miesiącu napisałam o wszystkim, co przeczytałam, więc zaskoczeń nie będzie. Mam za sobą Atlas tolkienowski, który jest takim małym dziełem sztuki i jedną z ładniejszych książek, które mam u siebie. Podobnie Rycerz siedmiu królestw ma cudowne ilustracje i bardzo przyjemną historię. Przeczytałam też Trzy Wiedźmy od Pratchetta, który zawsze poprawia mi humor i pozwala się odstresować. Chwalić zawsze i wszędzie będę też Myszy i ludzi, która to książka niesie ze sobą bardzo wiele treści na bardzo małej ilości stron.

Ogólnie rzecz biorąc stawiałam w styczniu na krótkie, niewymagające lektury i bardzo się cieszę, że o każdej udało mi się napisać. Muszę zacząć praktykowanie takiego pisania na bieżąco, bo o wiele lepiej mi to idzie. :)


Stosik

W styczniu przywędrowała do mnie tylko jedna książka i jest nią Czterdzieści i cztery Krzysztofa Piskorskiego. Po grudniowym szaleństwie trzeba odpocząć. :)

A jak tam styczeń u Was?

Copyright © 2016 Misie czytanie podoba , Blogger