06 grudnia

06 grudnia

Konkurs mikołajkowy!

Konkurs mikołajkowy!

Hej! Dzisiaj mam dla was zapowiadany w listopadowym podsumowaniu konkurs, czyli pobawimy się trochę w Mikołaja. To znaczy ja się pobawię, a wy możecie wygrać niedawną nowość od wydawnictwa Zysk i S-ka, a mianowicie Stację Centralną Lavie Tidhara. 

Konkurs trwa od dzisiaj, tj. od 06.12.2017 przez dwa tygodnie. Wyniki ogłoszę w osobnym poście na tym blogu dwa, trzy dni później.

Regulamin konkursu:
1. Wyłącznym organizatorem konkursu jest właścicielka bloga Misie czytanie podoba
2. Nagrodą w konkursie jest pojedynczy egzemplarz książki Stacja Centralna Lavie Tidhara. Książka jest używana, ale w idealnym stanie. 
3. Aby wziąć udział w konkursie, należy podać swój e-mail oraz odpowiedzieć na pytanie konkursowe:

Jak wyobrażasz sobie przyszłość za 300 lat?

Będzie mi również bardzo miło, jeśli zaobserwujecie tego bloga, Instagrama czy też polubicie konto na Facebooku bądź udostępnicie informacje o tym konkursie ;)

Odpowiedzi na pytanie konkursowe należy podawać w komentarzach pod tym postem.

4. Konkurs trwa od 6 do 20 grudnia 2017 r.
5. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone w ciągu trzech dni od zakończenia zabawy w osobnym poście na blogu.
6. Zwycięzca zostanie wybrany przeze mnie spośród zgłoszeń spełniających wyżej wymienione wymagania.
7. Zwycięzca w ciągu 3 dni od ogłoszenia wyników musi przesłać na adres misieczytaniepodoba@gmail.com swoje dane do wysyłki. Jeśli tego nie zrobi zwycięzcą konkursu zostanie kolejna osoba. 
8. Aby przystąpić do konkursu trzeba być osobą pełnoletnią lub posiadać zgodę rodziców lub opiekunów.
9. Konkurs nie podlega przepisom ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach (Dz. U. z 2004 roku Nr 4 poz. 272 z późniejszymi zmianami).
10. Nagrody wysyłam jedynie na terenie Polski.
11. Biorący udział w konkursie akceptuje powyższy regulamin.

Powodzenia! :)

05 grudnia

05 grudnia

O smokach i ludzkiej chciwości. "Ogień przebudzenia" Anthony Ryan

O smokach i ludzkiej chciwości. "Ogień przebudzenia" Anthony Ryan

Anthony Ryan przebył długą drogę do miejsca, w którym jest obecnie. Zadebiutował w 2011 roku powieścią Pieśń Krwi, która rozpoczynała Trylogię Kruczy Cierń, a którą to żaden wydawca nie chciał wydać. Autor więc zrobił to sam. Powieść okazała się jednak takim hitem, że już wkrótce podpisał on umowę z jednym z większych wydawnictw w Wielkiej Brytanii. Niewątpliwie jest to ciekawa historia, na którą mimowolnie zwraca się uwagę: to takie od zera do bohatera, czyli opowieść o spełnianiu marzeń.

W Polsce za wydawanie tej Trylogii wzięło się wydawnictwo Papierowy Księżyc. Za granicą jest ona już skończona, ale my wciąż czekamy na nasze wydanie trzeciego tomu (dla zainteresowanych: podobno ma być w lutym). Natomiast w lipcu tego roku wydawnictwo Mag uraczyło nas pierwszym tomem drugiej już serii Ryana o wielce intrygującym tytule Draconis Memoria. Tak, moi drodzy. Tutaj będą smoki.

Recenzja zawiera delikatne spoilery. 
EDIT: Ostrzegam też przed dużymi spoilerami w komentarzach.

Przeczytanie Ognia przebudzenia wcale nie przyszło mi tak łatwo. Kto śledzi mnie na instagramie albo goodreads ten wie, że z książką miałam niejaki problem. I kończąc ją czytać wciąż mam do niej bardzo ambiwalentny stosunek. Widzicie, Anthony Ryan zastosował tutaj tyle ogranych schematów, że w pewnym momencie po prostu zaczęło mnie to bawić. Na przykład czarny charakter tej książki z wielką radością w chwili zdemaskowania wyjawi Ci, jak bardzo niecne i ambitne miał plany. Zagrażający naszym bohaterom wrogowie zginą w wyniku bardzo wygodnego przypadku w bardzo widowiskowej scenie. I to nawet nie raz, ponieważ zawsze w chwili największego zagrożenia jakimś cudem pojawi się nieoczekiwana pomoc. Nawet dostaniemy kompletnie z czapy wzięty romans tylko po to, by na końcu było więcej dramy. Właściwie czytając tę książkę ma się wrażenie, że oglądamy film ze scenami, które wszyscy już wielokrotnie widzieliśmy. 

Ech.

Wiecie, na ogół nie mam problemu z takimi rzeczami o ile książka jest dobrze napisana i potrafi mnie zakotwiczyć w fabule. Wtedy nawet za bardzo się na takie rzeczy nie zwraca uwagi. Ogień przebudzenia jednak nie potrafił tego zrobić przez ponad pół książki, a wyżej wymienione przypadki bardzo rzucały mi się w oczy. Sama fabuła też jest prosta jak budowa cepa: ot, mamy grupę ludzi, która stanie w obliczu straszliwego zagrożenia i ostatecznie (chociaż już nie w tym tomie) będzie musiała ocalić świat. Zagrożeniem będą właśnie smoki, które hodowane i traktowane wyłącznie jako źródło cennego produktu, a więc smoczej krwi, najpierw zgotują ludziom kryzys ekonomiczny, gdy tej krwi zacznie brakować, a potem staną się zagrożeniem samym w sobie.


Od razu zaznaczę, że książka nie jest złożona z samych wad, za to ma bardzo dużo klisz, które wyjątkowo tym razem działały mi na nerwy. Nie zrozumcie mnie źle — ja naprawdę lubię fantasy w klasycznym stylu i nawet jeśli coś już było, ale czyta się to dobrze, to nie mam zastrzeżeń. Ogień przebudzenia nie jest źle napisany, ale przeraźliwie się dłuży. Pierwsza połowa tej książki jest całkiem pozbawiona dynamizmu, do tego opisy są bardzo drobiazgowe i opisujące ci punkt po punkcie, co autor miał na myśli. W efekcie niby coś się dzieje, ale zasadniczo masz to gdzieś i czytasz to, żeby czytać, z westchnieniem spoglądając na wolno ubywające strony. Wszystko rozwija się w iście ślimaczym tempie, ale kiedy akcja w końcu powoli zaczyna się rozkręcać na wszystkich trzech frontach, to sytuacja na szczęście ulega poprawie i książkę czyta się znacznie przyjemniej. Ale właściwie do końca los bohaterów był mi obojętny i żadnych cieplejszych uczuć do nich wykrzesać z siebie nie potrafiłam.

Napisałam, że akcja rozwija się na wszystkich trzech frontach, ponieważ w książce mamy trzech narratorów — i jednocześnie trzy zupełnie różne od siebie klimatem wątki. Ze strony Claydona, złodzieja, który wychował się w najgorszej dzielnicy miasta otrzymamy powieść przygodową. Jego drużyna wyruszy na wyprawę mającą na celu odnaleźć mitycznego białego smoka. Podporucznik Corrick Hilemore służący na okręcie wojennym Żelaznego Syndykatu umili nam czas morskimi wojażami. Ostatni punkt widzenia otrzymamy z damskiej perspektywy, ponieważ narratorką jest Lizanne, kobieta-szpieg, którą najbardziej obrazowo można opisać przy użyciu sformułowania James Bond w spódnicy.

Bardzo podoba mi się w tych narracjach to, że one zupełnie na siebie nie nachodzą. Każda z postaci ma swoją własną historię do opowiedzenia i nie napotkamy tutaj żadnych powtórzeń. Nie oddziałują one bezpośrednio na siebie, ale pośrednio jak najbardziej, i wychwycić można wpływ wydarzeń w jednym wątku na drugi. Miłe jest też to, że owe narracje zupełnie się od siebie różnią stylem i, jak wspomniałam wyżej, klimatem. Hilemore to żołnierz z mocnym kompasem moralnym, toteż tutaj możemy się spodziewać militarnego wątku, gdzie przewodzić nam będzie ktoś o bardzo silnym poczuciu sprawiedliwości i honoru. Lizanne to szpieg, więc poczytamy sobie o intrygach, polityce i tym wszystkim, na co szpieg zwraca uwagę, a Claydon z kolei zaoferuje nam surową wyprawę w otoczeniu twardych najemników, którzy bardzo cenią sobie raz dane słowo i ustalone zasady. Wszystko to w steampunkowej otoczce oraz — rzecz jasna — w towarzystwie smoków.


Smoki stanowią zaś główną oś fabuły książki Ryana. Mamy ich cztery typy: zielone, czerwone niebieskie oraz czarne, każde o innych cechach i sposobach walki w zależności od koloru. Kto spodziewa się inteligentnych, dostojnych stworzeń ten się rozczaruje: smoki są tutaj sprowadzone raczej do roli wielkich i niebezpiecznych zwierząt. Na smokach opiera się też system magiczny Ognia przebudzenia, ponieważ upuszczając ich krew i pijąc ją można dostać supermocy — i tutaj znów to, jakich supermocy dostaniemy zależy od tego, jakiego koloru smoka krew wypijemy. Rzecz jasna nie każdy tak może, bo to byłoby bez sensu, istnieje więc grupa wybranych, których zwie się Błogosławionymi. Od razu nasuwa się skojarzenie do systemu magicznego w serii Z mgły zrodzony Brandona Sandersona, gdzie wyjątkowych umiejętności mogliśmy dostać wypijając zawartość fiolek z określonym metalem. Jeśli ktoś jednak się zastanawia, czy tych podobieństw między dwoma autorami jest więcej, to zdecydowanie mówię nie. To kompletnie inne książki, inne historie i inny styl pisania.

Jestem za to pod wielkim wrażeniem postaci kobiecych w tej książce. Wiecie, to bardzo rzadko się zdarza, kiedy autorowi wychodzą one tak dobrze, jak tutaj. Jest ich dużo, bardzo często pełnią istotne role i stoją na równi z mężczyznami w takim sensie, że one też walczą, szpiegują, są najemnikami, a nawet dowódcami — i jest to zupełnie normalne. Nie dzieje się to w tle, ale te kobiety aktywnie uczestniczą w fabule. Dzięki temu Anthony Ryan ogromnie sobie zyskał w moich oczach, bo fajnie jest poczytać o dobrze skonstruowanych kobiecych bohaterach. Całkiem dobrze wychodzi mu też tworzenie postaci ogółem. W książce jest ich istne mrowie i nawet Ci drugoplanowi mają swoje charaktery i historie, nie da się ich ze sobą pomylić.

Pochwalić muszę również świat, którego historia sięga ileś tam lat wstecz, mamy jakąś różnorodność kulturową, państwa, które mają swoje zatargi... generalnie widać, że całość jest przemyślana, zbudowana z rozmachem i aspirująca do miana epickiego fantasy, no i przede wszystkim są tutaj smoki, które, choć przedstawione w gruncie rzeczy tylko jako zwierzęta, to jednak gdzieś tam sugeruje się nam, że jest za tym coś więcej. Gdyby tylko nie te chwyty poniżej pasa, gdyby autor pisał bardziej dynamicznie, gdyby potrafił lepiej czytelnika do siebie przekonać, to ja byłabym naprawdę usatysfakcjonowana i z czystym sercem polecała książkę każdemu.

Ogień przebudzenia jest więc lekturą, której dalsze losy mimo wszystko będę śledzić, ponieważ nie potrafię tak po prostu rzucić tej serii w kąt i nie zobaczyć, jak to się rozwinie. Książka z pewnością ma swoje wady, ale ma też zalety i to tylko od Ciebie, drogi czytelniku zależy, co przemawia do Ciebie bardziej. Nie jest to do końca klasyczne fantasy, ale na pewno zapewni rozrywkę na długie godziny, bowiem końca tej historii na razie w ogóle nie widać. Ogień przebudzenia jest zaledwie preludium do czegoś większego. Poleciłabym książkę do sprawdzenia tym, którzy szukają niewymagającego fantasy z fajnym światem, konfliktem na wielką skalę, interesującymi bohaterami i smokami. Bo kiedy przymknąć oko na powtarzalność pewnych motywów, to książka prezentuje przyjemny początek epickiej serii fantasy, która łączy ze sobą smoki i steampunk. A to jest warte uwagi.

P.S. Mam wrażenie, że moje teksty są coraz dłuższe. Przepraszam?


W serii: 
1. Ogień przebudzenia



01 grudnia

01 grudnia

Książkowy listopad, czyli podsumowanie miesiąca

Książkowy listopad, czyli podsumowanie miesiąca

Grudzień! Śnieg! Błoto! Nie ma to jak zima w pełnej krasie. Biały krajobraz wygląda pięknie, ale względy praktycznie uniemożliwiają cieszyć się z niego w pełni. Tym bardziej że zamiast ślicznego śniegu bardzo szybko robi się bardzo nieśliczne błoto.

Święta za pasem, powoli można myśleć o domowych porządkach i prezentach i jakoś się do tego wszystkiego psychicznie nastrajać. Zdradzę wam, że mam w planach świąteczny poradnik prezentowy i mam nadzieję, że uda mi się go zrealizować. Myślę też, że w grudniu zorganizuję jakiś konkurs w ramach mikołajek, także bądźcie czujni.

Filmy

Listopad zaczęłam od filmu Miłość Larsa z Rayanem Goslingiem. Tytułowy Lars ulega presji otoczenia, by w końcu znalazł sobie dziewczynę, i przedstawia im Biancę — plastikowego manekina. Film nie jest komedią, jak można by pomyśleć, lecz dramatem z nutką komedii. Dla mnie jednak jest to film zbyt wyidealizowany, bowiem całe miasteczko pomaga Larsowi udając, że jego dziewczyna faktycznie istnieje i jest człowiekiem z krwi i kości. Później dorwałam się do Gwiezdnych Wojen. Widzicie, byłam pewna, że ja ich nigdy nie oglądałam, ponieważ kojarzyłam co najwyżej niektóre tylko sceny. Kiedy jednak zaczęłam już oglądać zorientowałam się, że musiałam kiedyś je widzieć, ponieważ w trakcie seansu łapałam się na tym, że ja to wszystko kojarzę i mniej więcej wiem, co będzie dalej. Przypuszczam, że musiałam być bardzo mała, kiedy oglądałam to po raz pierwszy, albo tak bardzo to do mnie nie trafiło, że totalnie wyrzuciłam te filmy z pamięci. Po seansie epizodów IV-VI jestem nimi zachwycona i zostałam fanką. Nawet nie wiecie, jaką mam frajdę wiedząc, że tyle jeszcze filmów przede mną.


W listopadzie widziałam też Mroczną Wieżę i... no cóż, porównywać mogę tylko z dwoma tomami książkowej serii, ale film przedstawia sobą totalnie inny klimat, niż książka. Strasznie przeszkadzał mi Roland, ale nie pod względem koloru skóry, tylko dlatego, że miał zupełnie inny charakter. Zamiast twardego, oschłego rewolwerowca, mamy rewolwerowca miękkiego i stanowczo zbyt rozmownego. Inaczej to sobie wyobrażałam, ale byłam przygotowana na to, że film kompletnie od książek się różni. Na koniec zostawiłam sobie bajeczkę, a mianowicie Hotel Transylwania 2. Uwielbiam to, jest to jedna z tych bajek, która dostarcza frajdy zarówno dzieciom, jak i dorosłym (może tym drugim nawet bardziej). W bajce jesteśmy w Transylwanii, a więc mamy styczność z wampirami, wilkołakami i wszelkimi innymi potworami, które próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości, gdzie ludzie na ogół niekoniecznie się ich boją, a prędzej będą chcieli zrobić sobie z nimi selfie. Bajka ma też cudowną, rozbrajającą kołysankę.

Gry

Dawno nie było tutaj części growej, ale nie dlatego, że porzuciłam tę formę rozrywki, lecz z tego powodu, że co miesiąc zapominałam o tym pisać. Może ktokolwiek pamięta, że gdy pisałam tę rubryczkę ostatnio grałam w Mass Effect 3. Grę skończyłam i strasznie, strasznie mi z tego powodu smutno. Prawdopodobnie niedługo powtórzę sobie jeszcze raz całą trylogię, bo to jest świetna space opera. Jak i rzeszę innych graczy tak i mnie zawiodła mocno końcówka i rozpaczałam z tego powodu jeszcze bardziej, ale z drugiej strony tym bardziej wielbię Mass Effect za to, jak wiele emocji we mnie wywołuje.


Po skończeniu tej gry dorwałam się do Torchlight, które jest takim wesołym i kolorowym odpowiednikiem Diablo. Przypomina to Diablo 3. No więc kiedy mam zły humor i ochotę kogoś zamordować, to odpalam sobie Torchlight i beztrosko biegam po podziemiach wybijając wszystko, co się rusza. A tak na poważnie (chociaż i w tym trochę prawdy jest), to gra niesamowicie mnie relaksuje i pozwala się odmóżdżyć, chociaż za długo w nią na raz nie pogram, bo mi się nudzi. 

W listopadzie kupiłam sobie klucz do Dishonored, niestety nie dopatrzyłam i chcąc oszczędzić kupiłam wersję, w której nie ma języka polskiego. Pomyślałam, że przecież nie jestem taka noga z angielskiego i nie mam co rozpaczać, więc w taki oto sposób gram w Dishonored po angielsku. Gra niesamowicie mi się podoba klimatem, jest mroczna, złowieszcza, do tego ten steampunk... No cudo. Gdybym tylko jeszcze umiała w to grać... widzicie, to jest skradanka, a ja nigdy nie grałam w skradankę i nie potrafię myśleć jak skrytobójca. Dlatego też zamiast poszukać jakiegoś bocznego wejścia czy zakraść się po dachach/rynnach/balkonie, to ja beztrosko włażę sobie do cudzej posesji przez główne wejście. Wyniku takich działań na pewno się domyślacie.

Opublikowane teksty

















Garść statystyk

Wyświetlenia: 20 505 (było 17 674)
Liczba obserwatorów: 112 (było 105)
Liczba obserwatorów na facebooku: 68 (było 65)
Liczba obserwatorów na instagramie: 402 (było 331)


Co przeczytałam?


W listopadzie skończyłam czytać Restaurację na końcu wszechświata. Życie, wszechświat i cała reszta Douglasa Adamsa, której to książki recenzję już popełniłam i znajdziecie ją podlinkowaną w spisie wyżej. Pokrótce mogę rzec, że tak jak pierwsza połowa tej książki była świetna i godnie kontynuowała Autostopem przez Galaktykę, tak jej druga połowa niestety mnie zawiodła, ponieważ była jakby pisana na siłę. Ogień Przebudzenia skończyłam czytać dopiero wczoraj i akurat na czas, bym mogła go wpisać jeszcze w listopadowy wynik. Recenzję książki mam już wstępnie napisaną, więc jeśli ktoś jest ciekaw mojego zdania w tej materii, to niedługo będzie mógł sobie o tym poczytać. Fantastyczną trójcę zakończy Ani słowa prawdy Jacka Piekary i powiem Wam, że z tą książką mam problem. Pierwsza jej połowa była świetna, ale kiedy autor zaczął traktować wszystko bardziej na poważnie, a z Arivalda zrobił się Wielki Mag, to niestety było coraz gorzej i po prostu mnie to już nużyło. Recenzja też się pojawi, ale w czasie bliżej nieokreślonym.


Dalej mamy Drogę Cormaca McCarthy'ego i jest to jedna z tych książek, które doceniam bardziej wtedy, kiedy minął już jakiś czas od jej przeczytania. Książka ponura i depresyjna, przez cały czas czujesz popiół w ustach i przytłaczającą zewsząd rzeczywistość. Miałam tylko nadzieję na inną końcówkę. Taką totalnie pozbawioną nadziei. Na końcu natomiast mamy dwa tomy Opowieści wigilijnych Charlesa Dickensa. Bardzo podoba mi się to, jak autor pisze, i pierwszy tom niezwykle przypadł mi do gustu. Drugi natomiast mnie rozczarował, bo mało w Opowieściach Wigilijnych było opowieści wigilijnych. Pierwsze dwie historie prezentowały raczej opowieści miłosne i dopiero ta trzecia (Sygnaturki) miała mocniejszy wydźwięk, lecz też mało związany z Bożym Narodzeniem.

Stosik


Dość ubogo u mnie w tym miesiącu, bo w stosiku mam tylko dwie książki. Nigdziebądź Neila Gaimana kupiłam u onlypretender, która robiła jesienne porządki w swojej biblioteczce. Książkę już czytałam i nawet o niej pisałam, a teraz wreszcie mam ją na własność i dołączyła do mojej kolekcji Gaimana. Królewską Talię Marcina Mortki mam natomiast z wymiany od Kam. Jej się to nie podobało, toteż zobaczymy, jak będzie u mnie. Tytuł mimowolnie kojarzy mi się z Amberem i myślę, że będzie to bardzo zgubne dla tej powieści.

A jak tam listopad u Was? :)

23 listopada

23 listopada

A właściwie to dlaczego kobieta nie może być magiem? "Równoumagicznienie" Terry Pratchett

A właściwie to dlaczego kobieta nie może być magiem? "Równoumagicznienie" Terry Pratchett

Równoumagicznienie to jedna z tych książek ze Świata Dysku, której wcześniej nie czytałam. Rozpoczyna ona podcykl o Wiedźmach, które w moim osobistym rankingu są na drugim miejscu tuż za podcyklem o Straży. W książkach tych możemy poznać jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w serii Pratchetta, a więc jedyną w swoim rodzaju, niezastąpioną i uwielbianą przez miliony Babcię Weatherwax.

Zaczynając czytać Równoumagicznienie niemal na samym początku natkniemy się na fragment, w którym autor tłumaczy nam, o czym ta książka jest. A jest to opowieść o tym, czym jest magia i dokąd zmierza, a co ważniejsze, skąd przychodzi i po co. Przedstawiona historia nie pretenduje do odpowiedzi na wszystkie te pytania, może jednak pomóc w wyjaśnieniu, dlaczego Gandalf nigdy się nie ożenił i dlaczego Merlin był mężczyzną. Jest to również opowieść o seksie, choć nie w sensie atletyczno-gimnastycznym, czy też w sensie policz wszystkie nogi i podziel przez dwa. Od siebie dodam, że jest to historia bardziej kobieca, która porusza temat równouprawnienia, ale w takim fantastycznym wydaniu, a więc równoumagicznienia. Wszyscy wszak wiedzą, że kobieta magiem zostać nie może. Zapewne wszyscy też wiedzą, że ósmy syn ósmego syna na maga jest przeznaczony. Tylko co wtedy, gdy ósmym synem ósmego syna okazuje się córka?

Równoumagicznienie rozpoczyna się w momencie, kiedy będący na skraju śmierci czarodziej imieniem Drum Billet przybywa do wioski Głupi Osioł, aby przekazać swoją moc rzeczonemu chłopcu. Czarodziej jednak będąc już jedną nogą w grobie nie miał czasu upewnić się co do płci dziecka i niechcący przekazał moc dziewczynce. Eskarina, w skrócie Esk, będzie musiała się więc zmierzyć z tym niechcianym prezentem w świecie, w którym żaden czarodziej o kobiecie-magu nie chce nawet słyszeć.


- Jeśli nie możesz się nauczyć jeździć na słoniu, naucz się przynajmniej jeździć konno.
- Co to jest słoń?
- Rodzaj borsuka - wyjaśniła Babcia.
Nie dzięki przyznawaniu się do ignorancji od czterdziestu lat cieszyła się sławą znawczyni natury.


Esk to bardzo mądra i rezolutna dziewczynka, ale nie da się ukryć, że powieść od początku kradnie Babcia Weatherwax. To prawdziwy fenomen: ta kobieta ma taką reputację, że nikt nie ośmieli się jej sprzeciwić, a jej woli ulegnie nawet sam Śmierć. Ma trudny charakter, surowe zasady, które stosuje do wszystkich, oprócz samej siebie, niezmiennie chodzi w czerni, a do wszelkich braków w wiedzy w żaden sposób się nie przyzna. Książek nie toleruje z powodów moralnych, ponieważ słyszała, że wiele z nich napisali ludzie nieżyjący, rozsądek podpowiadał zatem, że czytanie ich byłoby równie grzeszne jak nekromancja. Zamiast czarowania w znacznej mierze stosuje głowologię, czyli przekonywanie kogoś, że korzystamy z magii, kiedy faktycznie tego nie robimy. Nie sposób Babci nie pokochać. Po prostu się nie da.

Powieść Pratchetta jak zwykle cechuje się fantastycznym, inteligentnym humorem. Gorąco nie radzę wam czytać jego książek w komunikacji miejskiej, ponieważ ja sama tyle razy się przy niej śmiałam, że zaczynam podejrzewać, że współpasażerowie mogli mnie posądzać o problemy ze sobą (tudzież po prostu stwierdzili, że czytam wyśmienitą książkę i czym prędzej spoglądali na okładkę, żeby wiedzieć, czego mają szukać). Jednocześnie jest to spojrzenie na równouprawnienie w taki sposób, jaki to tylko Pratchett potrafi zrobić. No bo dlaczego właściwie kobiety nie mogą być magami? Gdzieś to zapisano? Nikt z czarodziejskiej braci nie potrafił udzielić odpowiedzi innej niż śmieszna wymówka albo prostego "bo tak", które ucinało wszelką, dalszą dyskusję. Z drugiej strony żaden mężczyzna nigdy nie został wiedźmą i też jest to naturalna kolej rzeczy. W powieści zderzy się więc damski pogląd na magię z tym męskim, co można przekładać i na rzeczywistość, poczytamy o naturze magii i walce o swoje prawa, a także autor wielokrotnie będzie puszczał do nas oko przy okazji licznych pytań młodej Esk, skąd właściwie biorą się dzieci. Wszystko to okraszone zostało sporą dawką humoru, satyry i wyolbrzymień — jak zawsze.


- Hej! Jes-steś Esk, prawda? S-skąd się tu w-w-wzięłaś? To był Simon. Stał przed nią, trzymając po jednej książce pod każdą pachą. Esk zaczerwieniła się.
- Babcia nie chce mi powiedzieć - odparła. - Myślę, że ma to jakiś związek z mężczyznami i kobietami.


Równoumagicznie to jedna z pierwszych książek w serii Świata Dysku (ma numerek 3), od której tak właściwie można zacząć przygodę z całym cyklem. Świat Dysku nie trzeba czytać po kolei, bo każdy tom stanowi odrębną historię, ale warto iść w kolejności chronologicznej w zakresie podcykli, bo wtedy nie będziemy zdezorientowani w losach naszych bohaterów. Wiele osób nie poleca rozpoczynania przygody z Dyskiem od dwóch pierwszych tomów, bo można się zrazić, i ja się do tego dołączam. Zacząć można nawet od jeszcze późniejszych tomów i wziąć się na przykład za Straż (Straż! Straż!, tom 8), albo za Śmierć (Mort, tom 4), i jak już Pratchett u nas chwyci, to dopiero wtedy ewentualnie do tych pierwszych tomów wrócić.

Tak czy inaczej, gorąco polecam wam czytanie Pratchetta i gorąco polecam wam Równoumagicznienie, bo to świetna, błyskotliwa i humorystyczna książka. No i jest tu Babcia Weatherwax, a dla niej samej warto książkę przeczytać.


W serii Świat Dysku, podcykl o Wiedźmach (inaczej Czarownice z Lancre):
1. Równoumagicznienie (tom 3)
2. Trzy Wiedźmy (tom 6)
3. Wyprawa czarownic (tom 12)
4. Panowie i Damy (tom 14)
5. Maskarada (tom 18)
6. Carpe Jugulum (tom 23)



19 listopada

19 listopada

Międzygalaktycznej podróży ciąg dalszy. "Restauracja na końcu wszechświata. Życie, wszechświat i cała reszta" Douglasa Adamsa

Międzygalaktycznej podróży ciąg dalszy. "Restauracja na końcu wszechświata. Życie, wszechświat i cała reszta" Douglasa Adamsa
 

Po Autostopie przez Galaktykę szybko przyszła pora na następne tomy zwariowanej, kosmicznej podróży Douglasa Adamsa. Tym razem za jednym zamachem przeczytałam tom drugi oraz trzeci, ponieważ w moje ręce wpadło ich zbiorcze wydanie, które nie tak dawno wypuściło Zysk i S-ka. Seria w sumie ma sześć tomów, chociaż ostatni był już pisany przez innego autora po śmieci Adamsa. Jako że zamierzam przeczytać wszystkie, to jestem już na półmetku.

Restauracja na końcu wszechświata bezpośrednio podejmuje wątki opowiedziane w tomie pierwszym. I tak nasza wesoła zgraja faktycznie leci do restauracji coś zjeść, a czyż nie istnieje lepsze miejsce do spożycia posiłku niż tytułowa restauracja na końcu wszechświata? Zwie się ona Milionowa i faktycznie pokazuje moment zakończenia istnienia wszystkiego. Zanim jednak nasi bohaterowie dotrą do swojego celu, po drodze przeżyją mnóstwo zakręconych i absurdalnych przygód, i omal nie zginą przez to, że Artur Dent zażyczył sobie herbaty. Aha, a wiedzieliście może, że istnieje teoria, że jeśli ktoś kiedyś się dowie, dlaczego powstał i czemu służy wszechświat, to cały kosmos zniknie i zostanie zastąpiony czymś znacznie dziwaczniejszym i jeszcze bardziej pozbawionym sensu?. No cóż, istnieje także teoria, że już dawno tak się stało.


Wiadomo, że istnieje nieskoczenie wiele światów, choćby dlatego, że istnieje nieskończona przestrzeń, w której mogą się znajdować. Nie każdy jest zamieszkany, dlatego liczba zamieszkanych światów musi być skończona. Każda skończona liczba podzielona przez nieskończoność daje (prawie) zero. Można więc stwierdzić, że średnia populacja we wszechświecie wynosi zero. Wynika stąd, że ludność wszechświata wynosi zero, a ludzie, których spotyka się od czasu do czasu, są wytworem chorej wyobraźni.


Wiele osób twierdzi, że drugi tom kosmicznej przygody Artura i spółki rozczarowuje w porównaniu do swojej poprzedniczki, dla mnie jednak był to tom tak samo dobry, jak i poprzedni. Autor znów serwuje nam dużą dawkę humoru i absurdu, drwi i kpi z wielu rzeczy, a jego wyobraźnia wciąż mnie zadziwia. Mało tego, Restaurację czytało mi się właściwie lepiej niż Autostopem przez Galaktykę i zwalam to na karb tego, że w tej części łatwiej było się połapać w tym, co, kto i dlaczego. Wydaje mi się też, że Restauracja była też zwyczajnie bardziej spójna fabularnie. A może to po prostu wina tego, że tym razem od początku byłam przygotowana na to, co serwuje ta seria? Ciężko mi stwierdzić jednoznacznie, ale z pewnością tom drugi w moich oczach niczym nie ustępuje jedynce.

Inna rzecz ma się natomiast z Życie, wszechświat i cała reszta, ponieważ tutaj czuć było już zmęczenie materiału. Ta część nie była już taka zabawna, humor był dla mnie wymuszony, zaprezentowana intryga mocno naciągana... Całość strasznie mi się dłużyła i nie mogłam się już doczekać, kiedy dobrnę do końca. Aby oddać książce sprawiedliwość, muszę zaznaczyć, że problem miałam w większości z drugą jej połową. Świetne były dla mnie strony, kiedy to nasi bohaterowie utkwili w prehistorii, było też później kilka cudownych momentów, które potrafiły mocno mnie rozbawić i z których wypisałam sobie kilka bezbłędnych cytatów. Jeśli brać jednak pod uwagę całość, to powieść była dla mnie męcząca. Także bohaterowie jakby stracili swoje charaktery, jedynie Zaphod i Marvin pozostali sobą. A o Trillian to już chyba zapomniał każdy, łącznie z autorem.


Latanie to sztuka, a raczej sztuczka. Dowcip polega na tym, by nauczyć się rzucać na ziemię i nie trafiać w nią.


Niezwykle trudno jest mi więc ocenić te dwa tomy razem, ponieważ mam w stosunku do nich zupełnie inne odczucia. Restauracja na końcu wszechświata to dobra kontynuacja, pełna absurdu i humoru, ale Życie, wszechświat i cała reszta niestety już męczy. Pozostaje mi mieć nadzieję, że w tomie czwartym autor wrócił do formy i kosmiczna przygoda znów rozbawi mnie do łez. Niewątpliwie Douglas Adams był osobą obdarzoną niezwykłą wyobraźnią i inteligencją, i jego książki po prostu warto znać. Autostopem przez Galaktykę to... to po prostu Autostopem przez Galaktykę, seria jedyna w swoim rodzaju, którą niepodobna jest porównać do czegokolwiek innego. Jeśli się wahacie, przeczytajcie chociaż ten pierwszy tom, ponieważ po nim będzie wiedzieli już, czego się spodziewać, a jest on na tyle zamkniętą całością, że nie trzeba po nim czytać kontynuacji. Ja ze swojej strony gorąco polecam, nawet jeśli część trzecia trochę mnie rozczarowała.

W serii:
1. Autostopem przez Galaktykę
2. Restauracja na końcu wszechświata
3. Życie, wszechświat i cała reszta


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!



Copyright © 2016 Misie czytanie podoba , Blogger