Anthony Ryan przebył długą drogę do miejsca, w którym jest obecnie. Zadebiutował w 2011 roku powieścią Pieśń Krwi, która rozpoczynała Trylogię Kruczy Cierń, a którą to żaden wydawca nie chciał wydać. Autor więc zrobił to sam. Powieść okazała się jednak takim hitem, że już wkrótce podpisał on umowę z jednym z większych wydawnictw w Wielkiej Brytanii. Niewątpliwie jest to ciekawa historia, na którą mimowolnie zwraca się uwagę: to takie od zera do bohatera, czyli opowieść o spełnianiu marzeń.
W Polsce za wydawanie tej Trylogii wzięło się wydawnictwo Papierowy Księżyc. Za granicą jest ona już skończona, ale my wciąż czekamy na nasze wydanie trzeciego tomu (dla zainteresowanych: podobno ma być w lutym). Natomiast w lipcu tego roku wydawnictwo Mag uraczyło nas pierwszym tomem drugiej już serii Ryana o wielce intrygującym tytule Draconis Memoria. Tak, moi drodzy. Tutaj będą smoki.
Recenzja zawiera delikatne spoilery.
EDIT: Ostrzegam też przed dużymi spoilerami w komentarzach.
Przeczytanie Ognia przebudzenia wcale nie przyszło mi tak łatwo. Kto śledzi mnie na instagramie albo goodreads ten wie, że z książką miałam niejaki problem. I kończąc ją czytać wciąż mam do niej bardzo ambiwalentny stosunek. Widzicie, Anthony Ryan zastosował tutaj tyle ogranych schematów, że w pewnym momencie po prostu zaczęło mnie to bawić. Na przykład czarny charakter tej książki z wielką radością w chwili zdemaskowania wyjawi Ci, jak bardzo niecne i ambitne miał plany. Zagrażający naszym bohaterom wrogowie zginą w wyniku bardzo wygodnego przypadku w bardzo widowiskowej scenie. I to nawet nie raz, ponieważ zawsze w chwili największego zagrożenia jakimś cudem pojawi się nieoczekiwana pomoc. Nawet dostaniemy kompletnie z czapy wzięty romans tylko po to, by na końcu było więcej dramy. Właściwie czytając tę książkę ma się wrażenie, że oglądamy film ze scenami, które wszyscy już wielokrotnie widzieliśmy.
Ech.
Wiecie, na ogół nie mam problemu z takimi rzeczami o ile książka jest dobrze napisana i potrafi mnie zakotwiczyć w fabule. Wtedy nawet za bardzo się na takie rzeczy nie zwraca uwagi. Ogień przebudzenia jednak nie potrafił tego zrobić przez ponad pół książki, a wyżej wymienione przypadki bardzo rzucały mi się w oczy. Sama fabuła też jest prosta jak budowa cepa: ot, mamy grupę ludzi, która stanie w obliczu straszliwego zagrożenia i ostatecznie (chociaż już nie w tym tomie) będzie musiała ocalić świat. Zagrożeniem będą właśnie smoki, które hodowane i traktowane wyłącznie jako źródło cennego produktu, a więc smoczej krwi, najpierw zgotują ludziom kryzys ekonomiczny, gdy tej krwi zacznie brakować, a potem staną się zagrożeniem samym w sobie.

Od razu zaznaczę, że książka nie jest złożona z samych wad, za to ma bardzo dużo klisz, które wyjątkowo tym razem działały mi na nerwy. Nie zrozumcie mnie źle — ja naprawdę lubię fantasy w klasycznym stylu i nawet jeśli coś już było, ale czyta się to dobrze, to nie mam zastrzeżeń. Ogień przebudzenia nie jest źle napisany, ale przeraźliwie się dłuży. Pierwsza połowa tej książki jest całkiem pozbawiona dynamizmu, do tego opisy są bardzo drobiazgowe i opisujące ci punkt po punkcie, co autor miał na myśli. W efekcie niby coś się dzieje, ale zasadniczo masz to gdzieś i czytasz to, żeby czytać, z westchnieniem spoglądając na wolno ubywające strony. Wszystko rozwija się w iście ślimaczym tempie, ale kiedy akcja w końcu powoli zaczyna się rozkręcać na wszystkich trzech frontach, to sytuacja na szczęście ulega poprawie i książkę czyta się znacznie przyjemniej. Ale właściwie do końca los bohaterów był mi obojętny i żadnych cieplejszych uczuć do nich wykrzesać z siebie nie potrafiłam.
Napisałam, że akcja rozwija się na wszystkich trzech frontach, ponieważ w książce mamy trzech narratorów — i jednocześnie trzy zupełnie różne od siebie klimatem wątki. Ze strony Claydona, złodzieja, który wychował się w najgorszej dzielnicy miasta otrzymamy powieść przygodową. Jego drużyna wyruszy na wyprawę mającą na celu odnaleźć mitycznego białego smoka. Podporucznik Corrick Hilemore służący na okręcie wojennym Żelaznego Syndykatu umili nam czas morskimi wojażami. Ostatni punkt widzenia otrzymamy z damskiej perspektywy, ponieważ narratorką jest Lizanne, kobieta-szpieg, którą najbardziej obrazowo można opisać przy użyciu sformułowania James Bond w spódnicy.
Bardzo podoba mi się w tych narracjach to, że one zupełnie na siebie nie nachodzą. Każda z postaci ma swoją własną historię do opowiedzenia i nie napotkamy tutaj żadnych powtórzeń. Nie oddziałują one bezpośrednio na siebie, ale pośrednio jak najbardziej, i wychwycić można wpływ wydarzeń w jednym wątku na drugi. Miłe jest też to, że owe narracje zupełnie się od siebie różnią stylem i, jak wspomniałam wyżej, klimatem. Hilemore to żołnierz z mocnym kompasem moralnym, toteż tutaj możemy się spodziewać militarnego wątku, gdzie przewodzić nam będzie ktoś o bardzo silnym poczuciu sprawiedliwości i honoru. Lizanne to szpieg, więc poczytamy sobie o intrygach, polityce i tym wszystkim, na co szpieg zwraca uwagę, a Claydon z kolei zaoferuje nam surową wyprawę w otoczeniu twardych najemników, którzy bardzo cenią sobie raz dane słowo i ustalone zasady. Wszystko to w steampunkowej otoczce oraz — rzecz jasna — w towarzystwie smoków.

Smoki stanowią zaś główną oś fabuły książki Ryana. Mamy ich cztery typy: zielone, czerwone niebieskie oraz czarne, każde o innych cechach i sposobach walki w zależności od koloru. Kto spodziewa się inteligentnych, dostojnych stworzeń ten się rozczaruje: smoki są tutaj sprowadzone raczej do roli wielkich i niebezpiecznych zwierząt. Na smokach opiera się też system magiczny Ognia przebudzenia, ponieważ upuszczając ich krew i pijąc ją można dostać supermocy — i tutaj znów to, jakich supermocy dostaniemy zależy od tego, jakiego koloru smoka krew wypijemy. Rzecz jasna nie każdy tak może, bo to byłoby bez sensu, istnieje więc grupa wybranych, których zwie się Błogosławionymi. Od razu nasuwa się skojarzenie do systemu magicznego w serii Z mgły zrodzony Brandona Sandersona, gdzie wyjątkowych umiejętności mogliśmy dostać wypijając zawartość fiolek z określonym metalem. Jeśli ktoś jednak się zastanawia, czy tych podobieństw między dwoma autorami jest więcej, to zdecydowanie mówię nie. To kompletnie inne książki, inne historie i inny styl pisania.
Jestem za to pod wielkim wrażeniem postaci kobiecych w tej książce. Wiecie, to bardzo rzadko się zdarza, kiedy autorowi wychodzą one tak dobrze, jak tutaj. Jest ich dużo, bardzo często pełnią istotne role i stoją na równi z mężczyznami w takim sensie, że one też walczą, szpiegują, są najemnikami, a nawet dowódcami — i jest to zupełnie normalne. Nie dzieje się to w tle, ale te kobiety aktywnie uczestniczą w fabule. Dzięki temu Anthony Ryan ogromnie sobie zyskał w moich oczach, bo fajnie jest poczytać o dobrze skonstruowanych kobiecych bohaterach. Całkiem dobrze wychodzi mu też tworzenie postaci ogółem. W książce jest ich istne mrowie i nawet Ci drugoplanowi mają swoje charaktery i historie, nie da się ich ze sobą pomylić.
Pochwalić muszę również świat, którego historia sięga ileś tam lat wstecz, mamy jakąś różnorodność kulturową, państwa, które mają swoje zatargi... generalnie widać, że całość jest przemyślana, zbudowana z rozmachem i aspirująca do miana epickiego fantasy, no i przede wszystkim są tutaj smoki, które, choć przedstawione w gruncie rzeczy tylko jako zwierzęta, to jednak gdzieś tam sugeruje się nam, że jest za tym coś więcej. Gdyby tylko nie te chwyty poniżej pasa, gdyby autor pisał bardziej dynamicznie, gdyby potrafił lepiej czytelnika do siebie przekonać, to ja byłabym naprawdę usatysfakcjonowana i z czystym sercem polecała książkę każdemu.
Ogień przebudzenia jest więc lekturą, której dalsze losy mimo wszystko będę śledzić, ponieważ nie potrafię tak po prostu rzucić tej serii w kąt i nie zobaczyć, jak to się rozwinie. Książka z pewnością ma swoje wady, ale ma też zalety i to tylko od Ciebie, drogi czytelniku zależy, co przemawia do Ciebie bardziej. Nie jest to do końca klasyczne fantasy, ale na pewno zapewni rozrywkę na długie godziny, bowiem końca tej historii na razie w ogóle nie widać.
Ogień przebudzenia jest zaledwie preludium do czegoś większego. Poleciłabym książkę do sprawdzenia tym, którzy szukają niewymagającego fantasy z fajnym światem, konfliktem na wielką skalę, interesującymi bohaterami i smokami. Bo kiedy przymknąć oko na powtarzalność pewnych motywów, to książka prezentuje przyjemny początek epickiej serii fantasy, która łączy ze sobą smoki i steampunk. A to jest warte uwagi.
P.S. Mam wrażenie, że moje teksty są coraz dłuższe. Przepraszam?
W serii:
1. Ogień przebudzenia