Becky Chambers swoją debiutancką powieścią zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie i nikt specjalnie nie musiał mnie namawiać do tego, bym sięgnęła po tom drugi. Jest on zdecydowanie inny od Dalekiej drogi do małej, gniewnej planety, może trochę mniej cukierkowy, ale w jakiś sposób wciąż sprawia, że po jego przeczytaniu czujesz się lepiej. Największą zmianą, jaka zaszła, jest zmiana w składzie bohaterów, ponieważ ze starej ekipy bohaterów załogi Wędrowca towarzyszy nam tylko jedna osoba — i jest nią Lovelace.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zysk i S-ka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zysk i S-ka. Pokaż wszystkie posty
28 października
13 października

Panikuj! "Cześć, i dzięki za ryby. W zasadzie niegroźna" Douglasa Adamsa
To już koniec "trylogii w pięciu tomach". Standardowo możemy przygotować się na jazdę bez trzymanki i atakujący zewsząd absurd. Przyznam, że będę tęsknić, ale jednocześnie uważam, że to był najwyższy czas na zakończenie tej serii. Bo choć wciąż można dobrze się bawić przy ostatnich dwóch tomach, to można też postawić pytanie: czy były one potrzebne?
04 października

Pacyfiści w kosmosie. "Daleka droga do małej, gniewnej planety" Becky Chambers
Becky Chambers to kolejna już autorka, której pierwsza, debiutancka powieść została wydana metodą selfpublishingu poprzez zbiórkę na Kickstarterze. I tą powieścią jest własnie Daleka droga do małej, gniewnej planety. Kolejne części wydawane są już w normalnym, prawilnym wydawnictwie i za granicą zbierają mnóstwo dobrych opinii. Na naszym rodzimym poletku nie jest to seria specjalnie znana.
05 września

Wróg u bram. "Wojna i pokój" tomy III-IV, Lew Tołstoj
Niecałe cztery miesiące temu pisałam Wam o książce, która zupełnie mnie w sobie rozkochała. Wtedy jednak pisałam zaledwie o jej połowie. Dzisiaj zamierzam dokończyć dzieła. Jeśli więc ktoś nie czytał mojego poprzedniego wpisu o Wojnie i pokoju, to gorąco zachęcam, żeby go nadrobić, bo poniższy wpis jest kontynuacją tamtego.
16 lipca

O niezwykłej zamianie. "Królewicz i żebrak" Marka Twaina
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
04 lipca

Kącik japoński || Na fali fascynacji. "Szkarłatny kwiat kamelii" Antoni Ferdynand Ossendowski
Japonia to kraj, który fascynuje mnie już od dobrych kilku lat, ale dopiero nie tak dawno temu to zainteresowanie przeszło z "lubię czytać mangi/oglądać anime i sporadycznie przeczytać jakąś książkę podróżniczą" na "chcę faktycznie dowiedzieć się więcej o kulturze i historii tego kraju". Antoni Ferdynand Ossendowski też przeżył taką fascynację Krajem Kwitnącej Wiśni i na jej fali napisał kilka opowiadań opublikowanych w tomie zatytułowanym Szkarłatny kwiat kamelii. Jak podaje wydawnictwo, obok prozy Wacława Sieroszewskiego jest to jedno z najwcześniejszych świadectw zauroczenia Japonią.
19 czerwca

Najlepsze zakończenie serii, czyli o "Wyczarowaniu światła" Victorii Schwab
Tak jak wszystkie podróże kiedyś dobiegają końca, tak i Odcienie magii Victorii Schwab również dobrnęły do swego finału. Jest mi z tego powodu niezwykle smutno, bo bardzo zżyłam się z tym światem i ciężko mi się z nim rozstawać. Będę tęsknić za wiecznie nadąsanym Kellem, beztroskim Rhyem, bezczelnym Alucardem czy nieufnym Hollandem. Ba, będę tęsknić nawet za nieznośną Lilą. Victoria Schwab stworzyła bardzo przyjemną, lekką serię fantasy, która co prawda oryginalnością nie grzeszy, ale bawić można się przy niej świetnie. Wpis bez spoilerów.
21 maja

Opowiem Wam historię... "The world of Lore: Potworne istoty" Aarona Mahnke
Leciał kiedyś w telewizji taki serial o wdzięcznej nazwie Opowieści z krypty. Gospodarzem był mocno nadgryziony rozkładem ekscentryczny zombie, który w każdym odcinku opowiadał nam jakąś niezwykłą, makabryczną historię, nieodmiennie kończącą się "morałem". Serial był pełen czarnego humoru i groteski, a ja oglądałam go, kiedy tylko mogłam, żeby tylko rodzice nie widzieli.
18 maja

Niesamowita, wielowątkowa, porywająca. "Wojna i pokój" t. I-II, Lew Tołstoj
Zakochałam się. Nie potrafię inaczej zacząć tego tekstu jak tymi właśnie słowami. Lew Tołstoj złapał mnie w swoje sidła i trzyma mocno, z przebiegłym uśmiechem podtykając pod nos inne swoje dzieła. A ja w tej chwili nawet nie mam chęci sięgać po nic innego i obecnie jestem w stanie tego rozkosznego upojenia literaturą, w którym ciągle się rozpamiętuje o przeczytanych wydarzeniach, przeżywa to raz po raz i tępo patrząc w ścianę tęskni za bohaterami. Mówiąc prosto z mostu: mam książkowego kaca. I w życiu bym nie sądziła, że doprowadzi mnie do tego klasyka literatury.
21 marca

A klątwą ich był proces. "Samotnia" Charlesa Dickensa
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je znienawidzić. Takiego problemu od dawna nie miałam z żadną książką i podejrzewam, że po prostu źle się do tego zabrałam, bo zamiast czytać wszystko na raz, powinnam była to sobie dawkować.
26 lutego

Nie wszyscy odpłyniemy do Nieśmiertelnych Krain, czyli "Silmarillion" J.R.R. Tolkiena
Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie chcę przeczytać jej do końca.
Dla kogoś, kto, tak jak ja zna tylko Władcę Pierścieni i Hobbita, Silmarillion jest jednym, wielkim, brakującym elementem układanki. Autor zawarł w nim najważniejsze wydarzenia, jakie rozegrały się w jego świecie w ciągu tysięcy lat. Opisuje stworzenie Ardy i powstanie zła, które jest wpisane w historie tego świata, przekazuje, kim właściwie był Sauron, Elrond, Galadriela czy Gandalf. Obserwujemy pojawienie się elfów, ludzi i krasnoludów, widzimy, jakie przyjaźnie i niesnaski kształtowały się między nimi. Wszystko to dzieje się przed historią znaną nam z Władcy pierścieni i Hobbita, aczkolwiek ostatnia część książki, zatytułowana Pierścienie Władzy i Trzecia Era do tych powieści nawiązuje.
Ciężko jednoznacznie wyodrębnić wątek główny Silmarillionu, ponieważ tych wątków jest mnóstwo, ale gdybym miała wybrać jeden, wskazałabym na powstanie i wykradzenie Silmarilli przez Morgotha. Silmarille były trzema klejnotami, w których uwięziono światło dwóch Drzew Valinoru. Wspomnieć można jeszcze o poruszającej historii nieszczęsnych Dzieci Hurina czy miłości Berena i Luthien — obie te opowieści zostały wydane jako oddzielne książki. Obserwujemy powstawanie królestw, niesamowitych potęg zarówno elfów, jak i ludzi, a potem ich upadek, obserwujemy bratobójcze walki, zdrady, a czasem także bezsensowne rzezie. Najsmutniejszy był dla mnie upadek Numenoru, królestwa ludzi, których pycha, arogancja i strach przed śmiercią doprowadziły do tragicznego końca, ale za serce chwytał też wątek mordu elfów w Alqualondë, czyli pierwszego bratobójstwa w tolkienowskim świecie.


Zaznaczam jednak, że to tylko niewielka część tego, co w Silmarillionie można znaleźć. Ogrom wydarzeń, które autor przedstawił w swoim opus magnum potrafi oszołomić, i między innymi dlatego tej książki nie można czytać szybko. Silmarillion wymaga niesamowitego skupienia, ponieważ w gąszczu nazw krain geograficznych, mnogości bohaterów, powiązań między nimi, wydarzeń, o których czytamy, zgubić się jest bardzo łatwo. Wystarczy wyłączyć się na chwilę, i już nie wiemy, co się dzieje. To monumentalne dzieło potrafi przytłoczyć, a z drugiej strony zachwyca tym, jak dokładnie Tolkien przemyślał swój świat. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych detalach, wszystko jest bardzo piękne, ale jednocześnie niesamowicie smutne i melancholijne. Widać, że autor inspirował się wieloma innymi wierzeniami, religiami czy tradycjami, bo choćby upadek Numenoru porównać można z Atlantydą, Iluvatar to jedyny bóg, stworzenie świata przypomina to biblijne, a w historii Dzieci Hurina znaleźć można inspirację Edypem. Mimo wszystko Tolkien stworzył coś własnego, coś niesamowitego, i czytając Silmarillion ma się wrażenie, że czyta się książkę stamtąd, z tego właśnie świata, a nie z naszego, zupełnie jakby tamtejszy kronikarz spisał mitologię całej Ardy i przyniósł ją do nas. Bo to właśnie mitologię najbardziej przypomina Silmarillion; można też nazwać tę książkę swoistą biblią tolkienowskiego świata.
Wydanie tej książki jest przepiękne. Nowy Silmarillion posiada 45 ilustracji Teda Nasmitha, a całość drukowana jest na wysokiej jakości kremowym papierze. Twarda oprawa, obwoluta, tasiemka, większy format, dołączona mapka na wklejce, tablice genealogiczne, indeks osób i miejsc z krótkim ich wyjaśnieniem, czy nawet wskazówki dotyczące wymowy robią swoje. Dodatkowo to wydanie zawiera przedmowę Christophera Tolkiena, a także list Tolkiena do swego ówczesnego wydawcy. Zyskowy Silmarillion to po prostu fenomenalnie wydana książka i posiadanie jej w swojej biblioteczce to czysta przyjemność.
Silmarillion polecam więc każdemu, zwłaszcza fanom Tolkiena, którzy jeszcze tej książki nie mają za sobą. Można zacząć od niej przygodę ze Śródziemiem, ale bardziej polecałabym ją jako uzupełnienie po przeczytaniu Władcy pierścieni i Hobbita, jeśli ten świat zaciekawi Was na tyle, żebyście chcieli go pogłębić. Silmarillion zachwyca od samego początku i jestem pewna, że kiedyś jeszcze do tej książki wrócę. Śródziemie to coś, z czym ciężko rozstać się raz na zawsze. Marzy mi się teraz ekranizacja, taka na miarę tej, jaką dostał Władca Pierścieni. Kto wie, może kiedyś się jej doczekamy...?
30 grudnia

Czym jest dla nas Boże Narodzenie? "Opowieści wigilijne" Charlesa Dickensa, tom 3
Charles Dickens niedawno gościł na tym blogu, i tak się złożyło, że dzisiaj znów będzie o jego książce. I to ponownie o Opowieściach wigilijnych, ale tym razem w trzeciej odsłonie. Już na samym wstępie mogę Wam powiedzieć, że ten trzeci tom jest o wiele lepszy, niż drugi, i w moim odczuciu nawet lepszy, niż pierwszy. Sam autor natomiast jeszcze wielokrotnie będzie gościł w moich skromnych progach, bo jego prozą jestem po prostu zauroczona.
Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie? to trzeci zbiór wigilijnych opowiadań wydawanych w ostatnich latach przez Zysk i S-ka. I to nie wydawanych byle jak, ponieważ są one w twardej oprawie, z obwolutą, pod którą kryje się płócienna oprawa, w środku zaś czeka nas mnóstwo przepięknych, oryginalnych ilustracji, całość drukowana jest na grubym papierze, a każdy rozdział rozpoczyna się zdobionym inicjałem. To taka mała, wizualna uczta dla oczu. Sam tom zawiera natomiast nie dwa, nie trzy, lecz czternaście opowiadań, każde mniej lub bardziej związane z okresem świątecznym, a dwa z nich są powiązane między sobą. Pierwsze opowiadanie zatytułowane Opowieści o goblinach, które podkradły zakrystiana pochodzi z powieści Klub Pickwicka, zaś cała reszta była publikowana w świątecznych numerach czasopism Household Words oraz All the Year Round, w których ukazywały się opowiadania nie tylko Dickensa, lecz i innych autorów. W Polsce natomiast ukazują się one po raz pierwszy.
![]() |
Wyjątkowo tym razem będą foty ;) |
Nie sposób opowiedzieć o każdym opowiadaniu z osobna, kiedy jest ich taka ilość, zresztą ich fabuły pomieszały mi się już do tego stopnia, że nawet nie byłabym w stanie tego zrobić. Mogę natomiast opowiedzieć o kilku, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Przykładowo w Choince autor snuje wspomnienia związane ze swoim dzieciństwem, które przychodzą mu na myśl, gdy patrzy na tytułową choinkę i prezenty, które można pod nią znaleźć. Opowiadanie dziecięce jest bardzo krótką, wzruszającą opowieścią, w której wraz z podróżnym przechodzimy przez różne etapy życia jednej osoby. Opowieść niczyja jest historią o bezimiennych, których skryła ziemia. W Ostrokrzewiu znajdziemy opowieść Pucybuta, który opowiada o tym, jak to dzieci w wieku pięciu czy sześciu lat uciekły z domu, by wziąć ze sobą ślub. Pensjonat pani Lirriper powiązany jest ze Spadkiem pani Lirriper, a obie te opowieści skupiają się na właścicielce pensjonatu, wiekowym majorze, który miał zamieszkać na chwilę, a został na stałe i dziecku, które wzięli razem na wychowanie. Ostatni tekst, o którym chciałabym wspomnieć, to Doktor Marigold, w którym znajdziemy poruszającą historię o kupcu, który po stracie córki przygarnął głuchoniemą sierotę. Wiele z tych opowiadań sprawiło, że zapiekły mnie oczy, przy wielu się śmiałam i rozczulałam, i choć były wyjątki, które mnie znudziły, to jednak zdecydowana większość tych opowiadań stoi na wysokim poziomie.
Charles Dickens zdecydowanie potrafi poruszyć czułą strunę w człowieku i z wielką wprawą zrobił to w trzecim tomie Opowieści wigilijnych. Jego opowiadania tak jak i poprzednie pełne są ciepła domowego ogniska, uroku i serdeczności, pełne są wzruszających, ludzkich historii, smutków i radości. Sporo czasu spędzimy w różnych pensjonatach, wiele razy o losach naszych bohaterów zadecyduje odpowiedni przypadek w odpowiedniej chwili, czasem doświadczą oni nieporozumień, czasem cierpień, ale zawsze znajdą to pozytywne światełko wśród mroków. Będą wybaczać, będą poszukiwać, a przede wszystkim będą skłaniać nas do refleksji i w swoim towarzystwie pozwolą spędzić mnóstwo wspaniałych chwil, w których tak po prostu zrobi nam się cieplej na sercu.
Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie? to lektura idealna w okresie świątecznym nie tylko przez swój tytuł czy związek tych historii z Bożym Narodzeniem/Nowym Rokiem, lecz także ze względu na to, jak bardzo ciepłe, wzruszające i urokliwe historie możemy w niej przeczytać. Dickens sprawia, że w jednej chwili się śmiejemy, a w drugiej szukamy chusteczek. Ja ze swojej strony gorąco polecam i mam nadzieję, że wkrótce uda mi się sięgnąć po kolejne książki autora, bo powoli staje się on jednym z moich ulubionych.
W serii:
1. Opowieści wigilijne. Kolęda prozą
2. Opowieści wigilijne. Świerszcz za kominem
3. Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie?
P.S. Książkę skończyłam czytać wczoraj. Wczoraj też oglądałam Morderstwo w Orient Expresie, w którym Herkules Poirot również czytał Dickensa. Poczułam więź z głównym bohaterem. :) Przez cały seans próbowałam wypatrzeć, jaką dokładnie czytał książkę, ale nie dałam rady.
2. Opowieści wigilijne. Świerszcz za kominem
3. Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie?
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!
21 grudnia

O magii świąt. "Opowieści wigilijne" Charlesa Dickensa. Tomy 1-2
Charles Dickens zaliczany jest do najwybitniejszych twórców współczesnej powieści społeczno-obyczajowej. Jednym z najsłynniejszych jego dzieł jest Opowieść wigilijna, której mniej znanym, lecz oryginalnym tytułem jest Kolęda prozą. Opowieść ta była niespodziewanym sukcesem autora, ponieważ napisał on ją przede wszystkim po to, by spłacić swoje długi. Dzisiaj inspiruje ona rzesze twórców i ma niezliczoną ilość odniesień w kulturze, a jej wydania co rusz są wznawiane.
Dickens nie napisał jednak tylko jednej bożonarodzeniowej historii. Opublikowana w 1843 roku Kolęda prozą dała początek serii pięciu utworów, które rok po roku ukazywały się przed świętami z jednoroczną przerwą. I choć pierwotnym zamysłem tych historii był zarobek, to jednak ciężko wyobrazić sobie, że mogłoby ich nie być; ciężko wyobrazić sobie brak Sknerusa McKwacza czy też mojego ulubionego Grincha, czyli postaci, które nie powstałyby, gdyby nie Scrooge. W ostatnich latach wydawnictwo Zysk i S-ka wypuściło te utwory w dwóch, zbiorczych tomach zatytułowanych kolejno Opowieści Wigilijne. Kolęda prozą oraz Opowieści wigilijne. Świerszcz za kominem. Obie książki zawierają nowy przekład Jerzego Łozińskiego oraz liczne, oryginalne ilustracje, które umilają lekturę.
Tom pierwszy zawiera dwa utwory, z których jednym jest ta najbardziej znana ze wszystkich opowieści Dickensa, a więc Kolęda prozą. Myślę, że każdy z nas mniej lub bardziej zna skąpca Ebenezera Scrooge’a, który w czasie nocy wigilijnej przechodzi głęboką przemianę. Bardzo miło było sobie odświeżyć tę historię, ale moje serce zdecydowanie podbiła opowieść druga, czyli Nawiedzony. Pokazuje ona, jak ważne są wspomnienia o smutkach, strapieniach i ciężkich chwilach, bo to właśnie czyni nas ludźmi. Wspólne trudy i znoje niejednokrotnie potrafią zjednoczyć. A kim bylibyśmy bez tych wspomnień, bez tych uczuć? Jak moglibyśmy rozumieć cudzą krzywdę, skoro sami nigdy nie doświadczyliśmy niczego podobnego? Jak moglibyśmy miłować i szanować drugą osobę? Głównym bohaterem tej historii jest samotny profesor chemii, Redlaw, który przystaje na kuszenie ducha obiecującego mu, że zapomni o wszystkich smutkach i strapieniach, a splątany łańcuch uczuć przepadnie. Szybko jednak wychodzi na jaw, że poprzez kontakt z innym ludźmi Redlaw przekazuje im swój dar, który szybko okazuje się przekleństwem, ponieważ osoby w otoczeniu chemika nagle wyzbywają się wszelkich dobrych uczuć. I chociaż sam bohater nie jest może tak ciekawie nakreślony jak Scrooge, to sama historia jest równie ciekawa, co Kolęda prozą.
![]() |
Ilustracje z książek |
Niestety kolejne opowiadania w drugim tomie Opowieści Wigilijnych nie są już tak dobre. Przede wszystkim to nie są prawdziwe opowieści wigilijne, ponieważ nie dzieją się w okresie wigilijnym — jedynie Sygnaturki rozgrywają się w okolicach Nowego Roku. Życiowa batalia i Świerszcz w kominie to właściwie opowieści skupione na perypetiach miłosnych. Wszystkie trzy jednak tak samo niosą ze sobą jakiś moralizatorski przekaz, a także wypełnione są tą atmosferą rodzinności, doskonale opisywaną codziennością i poruszającym obrazem zwykłych ludzi, w których domach nie raz widzimy ich biedę i ubóstwo. Wciąż jednak są oni skłonni do największych poświęceń i ogromnej miłości.
W Świerszczu w kominie na przykład możemy obserwować biednego ojca, który opowiada swojej niewidomej córce niestworzone historie o ogromnym bogactwie, które ich otacza, kiedy w rzeczywistości mieszkają w ruderze. Będziemy obserwować wystawione na próbę małżeństwo, którego domowego ogniska strzeże tytułowy świerszczyk za kominem. W Sygnaturkach Dickens pokaże nam, jak ważna jest godność osobista i brak zgody na to, by sobie wmówić, że jest się od kogoś gorszym. Tobby, czyli główny bohater tej opowieści niestety na coś takiego przystaje. Jest to stary, ubogi posłaniec o dobrym sercu, który pozwala się przekonać bogatszym i lepiej sytuowanym jegomościom, że biedni ludzie tacy jak on są nie tylko ubodzy, ale też i od urodzenia źli do szpiku kości. W noc wigilijną nawiedzają go duchy dzwonów kościelnych, aby pokazać mu możliwą do spełnienia się przyszłość, w której on nie żyje, a bliskie mu osoby przeżywają upadek zarówno moralny, jak i materialny. Jest to niezwykle poruszająca historia, w której pełno niesprawiedliwości i smutku — a jednak nawet w niej czegoś mi zabrakło i podczas czytania Sygnaturek czułam lekkie rozczarowanie, że to już nie do końca jest to samo.
W Świerszczu w kominie na przykład możemy obserwować biednego ojca, który opowiada swojej niewidomej córce niestworzone historie o ogromnym bogactwie, które ich otacza, kiedy w rzeczywistości mieszkają w ruderze. Będziemy obserwować wystawione na próbę małżeństwo, którego domowego ogniska strzeże tytułowy świerszczyk za kominem. W Sygnaturkach Dickens pokaże nam, jak ważna jest godność osobista i brak zgody na to, by sobie wmówić, że jest się od kogoś gorszym. Tobby, czyli główny bohater tej opowieści niestety na coś takiego przystaje. Jest to stary, ubogi posłaniec o dobrym sercu, który pozwala się przekonać bogatszym i lepiej sytuowanym jegomościom, że biedni ludzie tacy jak on są nie tylko ubodzy, ale też i od urodzenia źli do szpiku kości. W noc wigilijną nawiedzają go duchy dzwonów kościelnych, aby pokazać mu możliwą do spełnienia się przyszłość, w której on nie żyje, a bliskie mu osoby przeżywają upadek zarówno moralny, jak i materialny. Jest to niezwykle poruszająca historia, w której pełno niesprawiedliwości i smutku — a jednak nawet w niej czegoś mi zabrakło i podczas czytania Sygnaturek czułam lekkie rozczarowanie, że to już nie do końca jest to samo.
Wszystkie opowieści wigilijne są jednak idealną, świąteczną lekturą. Te historie poruszą każdego i skłonią do refleksji, do zatrzymania się w świątecznym pędzie po prezenty i zastanowienia nad samym sobą. Opowieści te są ponadczasowe, smutne i radosne jednocześnie. Urzekł mnie Dickens baśniowością, niezwykle wyrazistymi bohaterami i subtelnym humorem. Przede wszystkim jednak podbił moje serce ciepłem domowego ogniska, serdecznością bohaterów i nostalgiczną atmosferą, a także doskonałym ukazaniem krzywdy społecznej. Niewątpliwie warto czytać jego książki i w moim przypadku zdecydowanie nie będzie to ostatnie spotkanie z jego prozą. Polecam gorąco!
W serii:
1. Opowieści wigilijne. Kolęda prozą
2. Opowieści wigilijne. Świerszcz za kominem
3. Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie?
W serii:
1. Opowieści wigilijne. Kolęda prozą
2. Opowieści wigilijne. Świerszcz za kominem
3. Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie?
19 listopada

Międzygalaktycznej podróży ciąg dalszy. "Restauracja na końcu wszechświata. Życie, wszechświat i cała reszta" Douglasa Adamsa
Po Autostopie przez Galaktykę szybko przyszła pora na następne tomy zwariowanej, kosmicznej podróży Douglasa Adamsa. Tym razem za jednym zamachem przeczytałam tom drugi oraz trzeci, ponieważ w moje ręce wpadło ich zbiorcze wydanie, które nie tak dawno wypuściło Zysk i S-ka. Seria w sumie ma sześć tomów, chociaż ostatni był już pisany przez innego autora po śmieci Adamsa. Jako że zamierzam przeczytać wszystkie, to jestem już na półmetku.
Restauracja na końcu wszechświata bezpośrednio podejmuje wątki opowiedziane w tomie pierwszym. I tak nasza wesoła zgraja faktycznie leci do restauracji coś zjeść, a czyż nie istnieje lepsze miejsce do spożycia posiłku niż tytułowa restauracja na końcu wszechświata? Zwie się ona Milionowa i faktycznie pokazuje moment zakończenia istnienia wszystkiego. Zanim jednak nasi bohaterowie dotrą do swojego celu, po drodze przeżyją mnóstwo zakręconych i absurdalnych przygód, i omal nie zginą przez to, że Artur Dent zażyczył sobie herbaty. Aha, a wiedzieliście może, że istnieje teoria, że jeśli ktoś kiedyś się dowie, dlaczego powstał i czemu służy wszechświat, to cały kosmos zniknie i zostanie zastąpiony czymś znacznie dziwaczniejszym i jeszcze bardziej pozbawionym sensu?. No cóż, istnieje także teoria, że już dawno tak się stało.
Wiadomo, że istnieje nieskoczenie wiele światów, choćby dlatego, że istnieje nieskończona przestrzeń, w której mogą się znajdować. Nie każdy jest zamieszkany, dlatego liczba zamieszkanych światów musi być skończona. Każda skończona liczba podzielona przez nieskończoność daje (prawie) zero. Można więc stwierdzić, że średnia populacja we wszechświecie wynosi zero. Wynika stąd, że ludność wszechświata wynosi zero, a ludzie, których spotyka się od czasu do czasu, są wytworem chorej wyobraźni.
Wiele osób twierdzi, że drugi tom kosmicznej przygody Artura i spółki rozczarowuje w porównaniu do swojej poprzedniczki, dla mnie jednak był to tom tak samo dobry, jak i poprzedni. Autor znów serwuje nam dużą dawkę humoru i absurdu, drwi i kpi z wielu rzeczy, a jego wyobraźnia wciąż mnie zadziwia. Mało tego, Restaurację czytało mi się właściwie lepiej niż Autostopem przez Galaktykę i zwalam to na karb tego, że w tej części łatwiej było się połapać w tym, co, kto i dlaczego. Wydaje mi się też, że Restauracja była też zwyczajnie bardziej spójna fabularnie. A może to po prostu wina tego, że tym razem od początku byłam przygotowana na to, co serwuje ta seria? Ciężko mi stwierdzić jednoznacznie, ale z pewnością tom drugi w moich oczach niczym nie ustępuje jedynce.
Inna rzecz ma się natomiast z Życie, wszechświat i cała reszta, ponieważ tutaj czuć było już zmęczenie materiału. Ta część nie była już taka zabawna, humor był dla mnie wymuszony, zaprezentowana intryga mocno naciągana... Całość strasznie mi się dłużyła i nie mogłam się już doczekać, kiedy dobrnę do końca. Aby oddać książce sprawiedliwość, muszę zaznaczyć, że problem miałam w większości z drugą jej połową. Świetne były dla mnie strony, kiedy to nasi bohaterowie utkwili w prehistorii, było też później kilka cudownych momentów, które potrafiły mocno mnie rozbawić i z których wypisałam sobie kilka bezbłędnych cytatów. Jeśli brać jednak pod uwagę całość, to powieść była dla mnie męcząca. Także bohaterowie jakby stracili swoje charaktery, jedynie Zaphod i Marvin pozostali sobą. A o Trillian to już chyba zapomniał każdy, łącznie z autorem.
Latanie to sztuka, a raczej sztuczka. Dowcip polega na tym, by nauczyć się rzucać na ziemię i nie trafiać w nią.
Niezwykle trudno jest mi więc ocenić te dwa tomy razem, ponieważ mam w stosunku do nich zupełnie inne odczucia. Restauracja na końcu wszechświata to dobra kontynuacja, pełna absurdu i humoru, ale Życie, wszechświat i cała reszta niestety już męczy. Pozostaje mi mieć nadzieję, że w tomie czwartym autor wrócił do formy i kosmiczna przygoda znów rozbawi mnie do łez. Niewątpliwie Douglas Adams był osobą obdarzoną niezwykłą wyobraźnią i inteligencją, i jego książki po prostu warto znać. Autostopem przez Galaktykę to... to po prostu Autostopem przez Galaktykę, seria jedyna w swoim rodzaju, którą niepodobna jest porównać do czegokolwiek innego. Jeśli się wahacie, przeczytajcie chociaż ten pierwszy tom, ponieważ po nim będzie wiedzieli już, czego się spodziewać, a jest on na tyle zamkniętą całością, że nie trzeba po nim czytać kontynuacji. Ja ze swojej strony gorąco polecam, nawet jeśli część trzecia trochę mnie rozczarowała.
W serii:
1. Autostopem przez Galaktykę
2. Restauracja na końcu wszechświata
3. Życie, wszechświat i cała reszta
W serii:
1. Autostopem przez Galaktykę
2. Restauracja na końcu wszechświata
3. Życie, wszechświat i cała reszta
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!
11 listopada

Porzućcie wszelką logikę wy, którzy to czytacie, czyli "Autostopem przez Galaktykę" Douglasa Adamsa
Lubię absurdalny humor w książkach i dopóki nie przeczytałam Autostopem przez Galaktykę byłam pewna, że Terry'ego Pratchetta nic w tej kwestii nie przebije. Jak to zwykle bywa, zawsze znajdzie się ktoś, kto Ci udowodni, że się mylisz: w moim przypadku takim kimś był Douglas Adams. Jego książka pełna jest absurdów, które wyrwały się spod kontroli i wesoło hasały po kartach tej powieści. I chociaż wciąż wolę utrzymany w ryzach humor Pratchetta, to Autostopem przez Galaktykę ma swój niewyobrażalny urok.
Przekonanie się do tej książki nie przyszło mi jednak tak łatwo, jak można by się spodziewać. Potrzebowałam przebrnąć przez połowę, by w końcu zaakceptować kompletny brak logiki, przestawić się na zwariowane pomysły i obecny humor w stylu Monty Pythona (do którego zresztą autor pisał skecze), a potem zwyczajnie czerpać z tego frajdę. Kiedy to już zrobiłam, książka bardzo zyskała w moich oczach i wreszcie przestała mnie męczyć. Dlatego radziłabym to samo wszystkim osobom, które za Autostopem przez Galaktykę chcą się wziąć: wyłączcie myślenie, nabierzcie dystansu i po prostu dobrze się bawcie.
Autostopem przez Galaktykę zaczyna się dwa tysiące lat po tym, jak pewien człowiek został przybity gwoździami do drzewa za to, że mówił, jak to byłoby świetnie być dla odmiany miłymi dla siebie nawzajem. Oto mamy Artura Denta, zwykłego, przeciętnego Ziemianina w wieku około trzydziestu lat, któremu wielkie, żółte buldożery chcą skasować dom, aby w tym miejscu wybudować autostradę. Plany budowy rzeczonej autostrady były wywieszone od dziewięciu miesięcy w miejscowym biurze planowania i przecież Artur mógł się do nich odwołać: problem w tym, że nikt go o tym nie poinformował. Nie jest to jednak jego największe zmartwienie, ponieważ niedługi czas później na niebie pojawiają się międzygalaktyczne, żółte buldożery w celu zniszczenia Ziemi, bo ta stoi na trasie międzygalaktycznej autostrady. Wszak Ziemianie mieli 50 lat na odwołanie się od tej decyzji, plany wisiały na gwieździe Alfa Centauri... Szkoda tylko, że tak samo, jak w przypadku Artura i jego domu, nikt o tym nie wiedział, ba, nikt nie odkrył jeszcze życia pozaziemskiego.
Jak widzicie, już sam początek obiecuje nam jazdę bez trzymanki. Z miejsca rzuca się też w oczy, jak bardzo Douglas Adams wyśmiewa wszelką biurokrację. A takiego prześmiewczego, cynicznego humoru w książce jest całkiem sporo, i kiedy już przebijemy się przez opary kosmicznego absurdu, łatwo można dostrzec zaserwowaną nam przez autora satyrę na ludzkość. Dużo jego spostrzeżeń jest w punkt, a jednocześnie wiele fragmentów nas bawi; to trochę jak śmiech przez łzy, czyli bardzo podobnie, jak u Pratchetta, chociaż u Douglasa Adamsa więcej jest absurdu. Właściwie można powiedzieć, że Adams to taki Pratchett, tylko w wersji science-fiction.
Jedną z rzeczy, które Ford Prefekt uważał zawsze za najtrudniejsze do pojęcia w istotach ludzkich, był ich nawyk ciągłego stwierdzania i powtarzania najoczywistszych faktów, jak na przykład: "Ładną mamy pogodę" albo "Jesteś bardzo wysoki", albo "Kochanie, wygląda na to, że wpadłeś do trzydziestostopniowej studni, dobrze się czujesz?". Pierwsza z jego teorii wyjaśniających to niepojęte zachowanie głosiła, że jeżeli istoty ludzkie przestają ciągle ćwiczyć swoje usta, to ich otwór gębowy zarasta. Po kilku miesiącach rozważań i obserwacji Ford porzucił tę teorię na rzecz nowej: jeżeli istoty ludzkie przestają ciągle ćwiczyć swoje usta, ich mózg zaczyna pracować.
W kosmicznej wędrówce Artura Denta towarzyszyć mu będzie Ford Prefect, który przybył na Ziemię kilkanaście lat temu przyjmując takie nazwisko, jakie ma obecnie, bo uznał je za wystarczająco pospolite. Do ekipy w późniejszej części książki dojdzie Zaphod Beeblebrox, który został prezydentem Galaktyki w sposób niewiadomy nawet dla samego siebie, czy też cierpiący na depresję robot Marvin przekonany o tym, że wszyscy go nienawidzą.
Na pierwszy plan powieści zdecydowanie wychodzi humor i pomysłowość autora, która niejednokrotnie nas zadziwi. W książce spotkać możemy statek kosmiczny napędzany napędem nieprawdopodobieństwa, rybkę Babel, która wpuszczona do ucha pozwala rozumieć obce języki, komputer Głęboka Myśl, którego celem jest wybudowanie komputera, który nadejdzie po nim, a któremu parametrów operacyjnych nie jest godzien obliczyć, a także ostateczną odpowiedź na pytanie o życie, wszechświat i całą resztę. Dowiemy się też, czym właściwie jest Ziemia i kto nią włada i jeszcze mnóstwa innych rzeczy, o których pisać już nie będę, bo z tej krótkiej recenzji wyszedłby mi esej i streściłabym wam większość książki, na co mam wielką ochotę, bo tyle w niej było cudowności.
Autostopem przez Galaktykę jest książką science-fiction, a nawet więcej: jest klasyką science-fiction, która po raz pierwszy została wydana w 1979 roku. Czyta się ją świetnie, język jest prosty i łatwy w odbiorze, a technologicznego bełkotu, którego zawsze boję się w książkach sci-fi, w ogóle tutaj nie ma. Więcej tu kosmicznej, jedynej w swoim rodzaju parodii, którą czyta się z ogromną przyjemnością i która w ogóle się nie zestarzała. A czym właściwie jest Autostopem przez Galaktykę? Widzicie, jest to poradnik dla autostopowiczów, którego przewaga nad innymi polega na tym, że ma na okładce napis "Bez paniki", wydrukowany dużymi, sympatycznymi literami.
Tak więc moi drodzy, zachęcam Was do wybrania się w tą galaktyczną podróż i przestrzegam, byście nie zapomnieli swojego przewodnika, nie panikowali, i przede wszystkim zabrali ręcznik. Zdecydowanie warto zapoznać się z taką klasyką tym bardziej, że jak już zaczniemy, to nie wiadomo kiedy książka nam się skończy. W szczególności polecam ją fanom Pratchetta, o ile nie macie alergii na kosmiczne tło, a także wszystkim osobom, które są rozmiłowane w absurdalnym humorze. Ja sama jestem zachwycona i z pewnością sięgnę po dalsze części.
P.S. Ciekawostka: fani autora obchodzą Dzień Ręcznika, który polega na tym, by nosić go przez cały dzień ze sobą. Ma on miejsce 25 maja.
31 października

Do czego doprowadzi nas postęp technologiczny? "Stacja Centralna" Lavie Tidhar
Lavie Tidhar znany jest już w Polsce za sprawą dwóch książek, które ukazały się nakładem wydawnictwa MAG w serii Uczta Wyobraźni. Ja jednak nie czytałam ani Osamy, ani Stulecia przemocy, i dopiero Stacja Centralna pozwoliła mi zapoznać się z twórczością autora. Do tej książki podchodziłam z niejaką ostrożnością, ponieważ jak kocham fantasy, tak w science-fiction dopiero raczkuję. Poza tym jeszcze nigdy nie czytałam żadnej książki, której autorem byłby pisarz izraelskiego pochodzenia.
Stacja Centralna jest smutną wizją przyszłości, gdzie wirtualność miesza się z rzeczywistością, a granica pomiędzy człowiekiem a maszyną praktycznie nie istnieje. W tym świecie panuje nieustanny harmider, ponieważ odgłosy miasta i językowej różnorodności mieszają się z Konwersacją, nieprzerwanym strumieniem danych tworzącym równoległy świat wirtualny. Za pomocą specjalnych wszczepów niemal wszyscy ludzie podłączeni są do Konwersacji, dzięki czemu żyją w dwóch światach: fizycznym i wirtualnym. Wciąż jednak istnieją tacy, którzy się na to nie godzą lub z jakichś powodów mogą żyć tylko w rzeczywistości. W świecie Lavie Tidhara ludzie ci są wyrzutkami, dziwakami; traktuje się ich jak osoby niepełnosprawne. Tutaj nie uświadczy się dyskryminacji ze względu na płeć, religię czy orientację seksualną, bo nawet ślub dwójki mężczyzn przyjmuje się jako coś normalnego, ale dyskryminację ze względu na niemożliwość uczestniczenia w wirtualu jak najbardziej.
W powieści nie mamy jednego głównego bohatera, a wątków do opowiedzenia jest kilka. Boris Aaaron Chong po latach wraca na Ziemię z Marsa, ponieważ jego ojciec cierpi na raka pamięci i tonie we wspomnieniach swojego rodu. Na ojczystej planecie Boris spotyka swoją dawną miłość, Miriam Jones, która prowadzi knajpkę Mama Jones i opiekuje się dwójką adoptowanych dzieci, Krankim i Isobel. Isobel zakochuje się w Motlu, cyborgu, który kiedyś wykorzystywany był na wojnach, a od lat nikt o nim nie pamięta. Carmel, wampir danych przybywa na Ziemię za Borisem. Zamiast krwi wysysa z ludzi wspomnienia. Wszystkie te historie łączą się ze sobą i każda z postaci jest w jakiś sposób powiązana z inną, a to tylko wierzchołek góry lodowej, ponieważ postaci w książce jest znacznie więcej.
![]() |
Fragment grafiki z angielskiego wydania |
Mam jednak wrażenie, że bohaterowie wykreowani przez autora nie są tak naprawdę istotni. Najważniejsza jest tutaj wizja, pomysł, pewien futurystyczny obraz świata. Żyją w nim ludzie, którzy stopniowo udoskonalają mechanicznie samych siebie, tajemniczy, całkowicie cyfrowi Inni oraz tak zwani Robotnicy, których umysły przeniesiono w ciało cyborga i wysłano na wojnę, by walczyli i ginęli raz po raz. Po wojnie zostali zmuszeni do żywienia się ochłapami i żebrania o części; ich los nikogo już nie obchodzi. Są też tacy, którzy opierają się mechanizacji, cyfryzacji i postępowi technologicznemu, tkwiąc pomiędzy przeszłością, a przyszłością. Padają pytania o człowieczeństwo, o wolność wyboru i o te najważniejsze w życiu wartości. Bo nawet jeśli świat tak bardzo poszedł naprzód, to pewne rzeczy i tak się nie zmieniają. Nie ważne, czy jesteś człowiekiem, czy robotem, każdy w gruncie rzeczy pragnie móc kogoś kochać i być kochanym. Każdy także pragnie w coś wierzyć, a wybór wiary jest doprawdy szeroki: judaizm, chrześcijaństwo, islam, hinduizm, Kościół Robota... odłamów jest mnóstwo, tak jak i rozmaitych kultur, które zderzają się ze sobą w Stacji Centralnej, kosmoporcie powstałym na pograniczu izraelskiego Tel Awiwu i arabskiej Jaffy.
Stacja centralna fascynuje tą wizją przyszłości, ale ma dla mnie jedną, poważną wadę. Nie wynika ona jednak z błędów autora, a z moich własnych preferencji. Bo widzicie, nie ma tutaj żadnej, jednolitej linii fabularnej; właściwie fabuły nie ma tutaj w ogóle. Stację Centralną czyta się jak zbiór opowiadań i tym właśnie ta książka jest: zbiorem powiązanych ze sobą historii, które były publikowane przez autora w ciągu kilku lat, a które potem zostały przerobione na powieść i wydane w jednym tomie. Ja niestety nie przepadam za opowiadaniami i nawet jeśli zostały nam one zaserwowane w formie powieści, to mimo wszystko czuć, że pierwotnie ta forma była inna.
Zabrakło mi też wspomnianej fabuły, jakiś większych wydarzeń, które angażowałyby czytelnika i nie pozwalały oderwać się od książki. W Stacji Centralnej tylko śledzimy życie poszczególnych postaci do tego stopnia, że w pewnej chwili pomyślałam, że to obyczajówka w klimatach sci-fi, ale nie — to nie jest książka tego rodzaju, bowiem wszystko stanowi jedynie pretekst do kreacji świata. Jednak w ostatecznym rozrachunku Lavie Tidhar i tak pozostawia nas z mnóstwem pytań bez odpowiedzi, a niektóre wątki aż proszą się o rozwinięcie, którego nie dostały.
![]() |
Drugi fragment tej samej grafiki z angielskiego wydania |
Zabrakło mi też wspomnianej fabuły, jakiś większych wydarzeń, które angażowałyby czytelnika i nie pozwalały oderwać się od książki. W Stacji Centralnej tylko śledzimy życie poszczególnych postaci do tego stopnia, że w pewnej chwili pomyślałam, że to obyczajówka w klimatach sci-fi, ale nie — to nie jest książka tego rodzaju, bowiem wszystko stanowi jedynie pretekst do kreacji świata. Jednak w ostatecznym rozrachunku Lavie Tidhar i tak pozostawia nas z mnóstwem pytań bez odpowiedzi, a niektóre wątki aż proszą się o rozwinięcie, którego nie dostały.
Książkę polecam wszystkim, którzy mieliby ochotę po taką wizję przyszłości sięgnąć. Stacja Centralna nie przytłacza tym, że jest książką z gatunku fantastyki naukowej, ale brak konkretnej linii fabularnej może dla niektórych stanowić przeszkodę. Jest to książka smutna i nostalgiczna, pozwalająca się zadumać nad tym, czy taka właśnie przyszłość nas czeka i gdzie właściwie leży granica. Z pewnością nie jest to lektura łatwa i rozrywkowa, więc jeśli akurat szukacie czegoś takiego, to Stacja Centralna zdecydowanie odpada. W innym wypadku z pewnością jest to pozycja warta rozważenia.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka
09 października

Biedni panowie, magia i Delilah Bard, czyli o "Zgromadzeniu cieni" Victorii Schwab
Lubię twórczość Victorii Schwab. Jej seria Odcienie magii nie jest może niczym oryginalnym (o podróżach między światami było już choćby w Kronikach Amberu, tak klasycznie) ani nie dostąpimy w niej duchowego oświecenia, jednak jest to bardzo przyjemna seria fantasy dla kogoś, kto po prostu chce przeczytać coś lekkiego w tych klimatach. I oczywiście jest to trylogia. W końcu każda szanująca się fantasy powinna być trylogią.
Jako że nigdy nie pisałam tutaj o książkach tej autorki, a Zgromadzenie Cieni to już drugi tom w serii, to na szybko przybliżę fabułę. W Odcieniach magii mamy cztery wersje Londynu: Londyn Czerwony, w którym magia jest w rozkwicie, Londyn Biały, gdzie magia jest na wymarciu, Londyn Szary już zupełnie jej pozbawiony oraz Londyn Czarny, który leżał najbliżej źródła magii i który został przez nią pochłonięty. Kell, będąc antarim, jako jedyny ma możliwość poruszania się między tymi światami, z czego zmuszony jest korzystać, aby królowie poszczególnych światów mieli ze sobą kontakt. A ponieważ zwykłe posłannictwo to sprawa nudna, to Kell przy okazji zajmuje się też przemytnictwem na swój własny rachunek. Co jest, rzecz jasna, rzeczą zakazaną. Pierwszy tom wprowadza nas w ten świat i ściśle jest związany z podróżowaniem między Londynami; drugi tom natomiast skupia się na rzeczywistości Czerwonego Londynu, wypełniając mapę dodatkowymi krainami i kulturami przez co ten świat staje się bardziej żywy i realny.
W wyniku pewnych wydarzeń w Mroczniejszym odcieniu magii zarówno Kell, jak i jego królewski brat, Rhy, odnieśli rany zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Wychodzi z tego dość zabawna sytuacja, bo o ile Kell od początku był postacią, która użala się nad sobą, tak teraz przyłącza się do niego jego brat. W efekcie obaj panowie biadolą nad swoim losem: Kell, bo jest antari i nikt go nie kocha; Rhy, bo był idiotą i Kell musiał ratować jego życie. Na szczęście Victoria Schwab nie przesadza z tym na tyle, że mielibyśmy obu serdecznie dość; właściwie stosunki tej dwójki są dość urocze i zabawne. Prawdziwa, braterska miłość, pełna wzajemnego dogryzania sobie nawzajem... bo tak, moi drodzy, w tym tomie jest o wiele więcej drugiego z królewskich braci i jest to ogromny plus książki, ponieważ Rhy to bardzo sympatyczna, ciekawa postać.
Delilah Bard natomiast wciąż jest jedną z tych literackich postaci kobiecych, których nigdy nie polubię. Bardzo blisko jej do Mary Sue, ponieważ wszystko cudownie i bez większych problemów jej przychodzi. Niby w Mroczniejszym odcieniu magii autorka pisała, że Lila miała ciężkie życie i wszystko musiała wywalczyć sobie sama, ale od początku widać było, że nie potrzebuje do tego wiele wysiłku, a swoją pewnością siebie mogłaby obdarzyć dwudziestu ludzi i jeszcze by jej zostało. W Zgromadzeniu cieni robi się jeszcze gorzej, bo teraz tej pewności siebie starczyłoby nawet dla setki, a wybujałe ego dziewczyny sprawia, że jest postacią zwyczajnie nieznośną.
Oprócz lubianych (bądź też nie) postaci z pierwszego tomu Victoria Schwab w tomie drugim dodaje nowe twarze. Na specjalne wyróżnienie zasługuje tutaj pewien przystojny kapitan statku imieniem Alucard Emery. To postać, którą wszyscy dobrze znamy: wesoły, z lekkim podejściem do życia, choć poważny, kiedy trzeba, silny, pewny siebie i oczywiście z ciężką przeszłością, którą skrywa pod uśmiechem. Z miejsca podbije serca pań (w tym moje). Doszło jeszcze kilka postaci męskich i żeńskich, ale nie są one w żaden sposób istotne, by je tu wymieniać. Dodam, że w serii są też wątki homoseksualne; w Zgromadzeniu Cieni liczba gejów powiększa się o jedną osobę.
W kwestii fabuły autorka również postawiła na bezpieczne rozwiązania i w drugim tomie prezentuje namTurniej Trójmagiczny Igrzyska Żywiołów, podczas których pojedynkować będą się najpotężniejsi czarodzieje z poszczególnych państw. Żeby nie było tak prosto i kolorowo, to w tle czai się Voldemort Ten Demoniczny Zły. Jednak mimo tak znanego motywu książkę i tak czyta się całkiem nieźle, czego niewątpliwą zasługą są bohaterowie. Muszę jednak napisać, że ten tom nie obfituje w akcje, ponieważ ta zawiązuje się długo i nabiera rozpędu dopiero przy ostatnich dwustu stronach książki. Autorka nie ustrzegła się też od zwyczajnego lania wody, bo książkę z powodzeniem można byłoby skrócić (a tom jest grubszy niż część pierwsza!) i wyszłoby jej to na zdrowie.
Zasadniczo Zgromadzenie Cieni mimo wad czytało mi się lepiej, niż Mroczniejszy odcień magii, ponieważ pojawiło się więcej wątków, postaciom poświęcono więcej czasu i rozbudowano ich historie, a całość stała się bardziej wielowymiarowa i dopracowana. Nie miałam też takiego problemu, jak w pierwszej części, by się wciągnąć, dodatkowo sporo jest tu humoru i ironicznych docinków szczególnie na linii Kell - Rhy, a ja uwielbiam, kiedy humor gra w książce większą rolę niż żart rzucony raz na sto stron. Mam też wrażenie, że Victoria Schwab jako kobieta pisze fantasty dla innych kobiet i to im seria ma szansę spodobać się najbardziej. W Odcieniach magii pełno jest biednych panów, których chce się przytulić, a także emocji i niesprawiedliwości, przez które tych panów chce się przytulić jeszcze mocniej. Seria napisana jest lekko i z humorem, właściwie blisko temu do YA, ale jednak to nie jest YA - to coś między fantastyką dla dorosłych a fantastyką dla młodzieży.
Jak napisałam na samym początku, seria nie jest odkrywcza, korzysta z mnóstwa znanych schematów, ale za to jest bardzo przyjemna i polecam ją wszystkim tym, którzy szukają prostej fantasy na jesienny wieczór. W szczególności polecam ją paniom. Ja sama Odcienie magii bardzo lubię i czekam teraz niecierpliwie na zakończenie trylogii... a potem, kto wie, może doczekamy się kolejnych książek Victorii Schwab w Polsce?
W serii:
1. Mroczniejszy odcień magii
2. Zgromadzenie cieni
3. A Conjuring of Light

W wyniku pewnych wydarzeń w Mroczniejszym odcieniu magii zarówno Kell, jak i jego królewski brat, Rhy, odnieśli rany zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Wychodzi z tego dość zabawna sytuacja, bo o ile Kell od początku był postacią, która użala się nad sobą, tak teraz przyłącza się do niego jego brat. W efekcie obaj panowie biadolą nad swoim losem: Kell, bo jest antari i nikt go nie kocha; Rhy, bo był idiotą i Kell musiał ratować jego życie. Na szczęście Victoria Schwab nie przesadza z tym na tyle, że mielibyśmy obu serdecznie dość; właściwie stosunki tej dwójki są dość urocze i zabawne. Prawdziwa, braterska miłość, pełna wzajemnego dogryzania sobie nawzajem... bo tak, moi drodzy, w tym tomie jest o wiele więcej drugiego z królewskich braci i jest to ogromny plus książki, ponieważ Rhy to bardzo sympatyczna, ciekawa postać.
![]() |
Seria jest tak popularna, że ma nawet karty z postaciami z książki |
Delilah Bard natomiast wciąż jest jedną z tych literackich postaci kobiecych, których nigdy nie polubię. Bardzo blisko jej do Mary Sue, ponieważ wszystko cudownie i bez większych problemów jej przychodzi. Niby w Mroczniejszym odcieniu magii autorka pisała, że Lila miała ciężkie życie i wszystko musiała wywalczyć sobie sama, ale od początku widać było, że nie potrzebuje do tego wiele wysiłku, a swoją pewnością siebie mogłaby obdarzyć dwudziestu ludzi i jeszcze by jej zostało. W Zgromadzeniu cieni robi się jeszcze gorzej, bo teraz tej pewności siebie starczyłoby nawet dla setki, a wybujałe ego dziewczyny sprawia, że jest postacią zwyczajnie nieznośną.
Oprócz lubianych (bądź też nie) postaci z pierwszego tomu Victoria Schwab w tomie drugim dodaje nowe twarze. Na specjalne wyróżnienie zasługuje tutaj pewien przystojny kapitan statku imieniem Alucard Emery. To postać, którą wszyscy dobrze znamy: wesoły, z lekkim podejściem do życia, choć poważny, kiedy trzeba, silny, pewny siebie i oczywiście z ciężką przeszłością, którą skrywa pod uśmiechem. Z miejsca podbije serca pań (w tym moje). Doszło jeszcze kilka postaci męskich i żeńskich, ale nie są one w żaden sposób istotne, by je tu wymieniać. Dodam, że w serii są też wątki homoseksualne; w Zgromadzeniu Cieni liczba gejów powiększa się o jedną osobę.
W kwestii fabuły autorka również postawiła na bezpieczne rozwiązania i w drugim tomie prezentuje nam
![]() |
Tak bardzo ładniejsze okładki |
Zasadniczo Zgromadzenie Cieni mimo wad czytało mi się lepiej, niż Mroczniejszy odcień magii, ponieważ pojawiło się więcej wątków, postaciom poświęcono więcej czasu i rozbudowano ich historie, a całość stała się bardziej wielowymiarowa i dopracowana. Nie miałam też takiego problemu, jak w pierwszej części, by się wciągnąć, dodatkowo sporo jest tu humoru i ironicznych docinków szczególnie na linii Kell - Rhy, a ja uwielbiam, kiedy humor gra w książce większą rolę niż żart rzucony raz na sto stron. Mam też wrażenie, że Victoria Schwab jako kobieta pisze fantasty dla innych kobiet i to im seria ma szansę spodobać się najbardziej. W Odcieniach magii pełno jest biednych panów, których chce się przytulić, a także emocji i niesprawiedliwości, przez które tych panów chce się przytulić jeszcze mocniej. Seria napisana jest lekko i z humorem, właściwie blisko temu do YA, ale jednak to nie jest YA - to coś między fantastyką dla dorosłych a fantastyką dla młodzieży.
Jak napisałam na samym początku, seria nie jest odkrywcza, korzysta z mnóstwa znanych schematów, ale za to jest bardzo przyjemna i polecam ją wszystkim tym, którzy szukają prostej fantasy na jesienny wieczór. W szczególności polecam ją paniom. Ja sama Odcienie magii bardzo lubię i czekam teraz niecierpliwie na zakończenie trylogii... a potem, kto wie, może doczekamy się kolejnych książek Victorii Schwab w Polsce?
W serii:
1. Mroczniejszy odcień magii
2. Zgromadzenie cieni
3. A Conjuring of Light