„Cienie
tożsamości” to druga część kwadrylogi Waxa i Wayna, a zarazem piąta całego
cyklu. Po poprzednim, brawurowym tomie pełnym akcji, strzelanin i dobrego
humoru, Sanderson nieco zwalnia i nadaje historii powagi. Owszem, humor wcale
nie zniknął i wciąż można przeczytać wyśmienite, cięte i zabawne dialogi, ale
całość stała się znacznie poważniejsza. Dowiadujemy się więcej o przeszłości
naszych bohaterów, oraz jesteśmy świadkami pewnej
tragedii w życiu Waxa. Na scenę wkracza też bóg, Harmonia, który ma brzydki
nawyk gadania do ciebie w twojej głowie. Żeby wszystko dobrze zrozumieć, tym
razem bardzo potrzebna jest znajomość trzech pierwszych książek z cyklu, bowiem
przeszłość powraca i odgrywa tutaj znaczącą rolę.
Waxilium pomyślał szybko i zrobił to, co przyszło mu najłatwiej. Przyjął dramatyczną pozę na gruzach (…)
W
„Cieniach tożsamości” nie ma porwań, ale za to jest wyścig z czasem aby dopaść
oszalałego mordercę i powstrzymać wybuch rewolty. Świat Sandersona przeżywa
rewolucję przemysłową, pojawiają się elektrownie, automobile, a wśród klasy
robotniczej i tych najbiedniejszych mieszkańców Elendel zaczynają się niepokoje
i bunt. Miastu grozi chaos, który pracowicie podsyca morderca. Rzecz jasna na
jego drodze stanie duet Waxa i Wayna… a właściwie trio, bo do całej paczki
dochodzi jeszcze błyskotliwa Marasi, poirytowana faktem, że legendarny stróż
prawa z Dziczy ją ignoruje.
Kusiło go, by nazwać go najgorszym w życiu, ale to by z pewnością była przesada. Najgorszym dniem jego życia będzie ten, w którym umrze.
W
tym tomie bliższa stała mi się Steris, narzeczona Waxa, która zrobiła się ciut
bardziej ludzka… a może po prostu mi jako czytelnikowi łatwiej było ją w końcu
zrozumieć. I choć Waxowi bardziej pasuje Marasi (w końcu to ona jest tą
inteligentą, bystrą kobietą, która chce bronić prawa i łapać morderców), to ja
kibicuję skrytej w sobie Steris, która ma problemy w dogadywaniu się z ludźmi
do tego stopnia, że na każdą okazję musi mieć plan - i to w kilku wariantach.
Pojawiła się też nowa postać konstabla-generała Aradela, który robi to, co
trzeba i nie jest zadufanym w sobie bucem, oraz MeLaan,
kobiety, z którą można iść do baru na piwo i urządzić konkurs bekania. Tak, to
wciąż jest zabawna i absolutnie nie drętwa książka, gdyby ktoś się zastanawiał.
Tatko mi kiedyś rzekł: „Synu, trzymaj fason i zawsze się uśmiechaj”. Dlatego kiedy sprawy zaczynają się sypać, walę twarzą w ścianę, aż uśmiech zaczyna mi krwawić, i czuję się lepiej. Na mnie działa. A przynajmniej tak myślę. Niezbyt dobrze pamiętam, bo zbyt wiele razy oberwałem w głowę.
Osobiście
nie mogę się też nadziwić postaci, jaką jest Wayne. Wbrew pozorom, kiedy się
przebić poprzez głupotę, błazenadę i ogólny idiotyzm, jaką Wayne sobą
przedstawia, możemy odkryć, że to naprawdę mądry, spostrzegawczy facet, o tak
dobrym sercu, że spokojnie można by go rozdzielić na kilka osób i jeszcze by
zostało. Wayne jest genialnym bohaterem, który doskonale rozumie innych ludzi,
i choć ma trochę nierówno pod sufitem, to zwyczajnie nie sposób go nie kochać.
(…)
popatrzył na Wayne’a i skinął głową z miną, którą Marasi często
widziała, kiedy dwaj mężczyźni na siebie patrzyli. O ile umiała to
ocenić, oznaczała ona coś pomiędzy „Niezła robota” a „Dupek z ciebie,
sam chciałem to zrobić”.
„Cienie
tożsamości” to książka odrobinę grubsza od swojej poprzedniczki, o jakieś 50
stron. Wydanie wciąż jest świetne: marginesy o odpowiedniej wielkości, dobra
czcionka, łatwość, z jaką książką się otwiera, tasiemka do zaznaczania strony,
no i ta twarda oprawa. Wewnątrz ponownie znajdują się strony zawierające
wycinek z gazety, i jest to bardzo fajny akcent, choć przyznam się, że tym
razem nie chciało mi się ich czytać.
Ocena: 10/10.
Chyba nikt nie spodziewał się innej :)
"Cienie tożsamości", Brandon Sanderson, wydawnictwo MAG, rok wydania 2016, s. 352
Poprzednie w serii:
1. Z mgły zrodzony
2. Studnia wstąpienia
3. Bohater wieków
4. Stop prawa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz