Kiedyś byłam jedną z tych osób, które nie czytają polskich książek, bo nie. Dla zasady albo z wewnętrznego przekonania, że polskie znaczy gorsze, nasza rodzima literatura to tylko nudne lektury w szkole, a fajne książki piszą wyłącznie za granicą. Obecnie mogę tylko z politowaniem pokręcić głową nad młodszą mną.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty
17 maja

Była sobie Szamanka od umarlaków, czyli o serii Martyny Raduchowskiej
Kiedyś byłam jedną z tych osób, które nie czytają polskich książek, bo nie. Dla zasady albo z wewnętrznego przekonania, że polskie znaczy gorsze, nasza rodzima literatura to tylko nudne lektury w szkole, a fajne książki piszą wyłącznie za granicą. Obecnie mogę tylko z politowaniem pokręcić głową nad młodszą mną.
15 września

Sherlock Holmes w świecie fantasy. "Diabeł na wieży" Anny Kańtoch
Polska fantastyka to temat, w którym mam ogromne zaległości. Uwielbiam Wegnera za jego Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza, znam Wiedźmina, czytałam parę książek Pilipiuka o Jakubie Wędrowyczu i zaliczyłam Arivalda Jacka Piekary, i na tym moja lista się kończy. Mam z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, bo polskie wcale nie znaczy gorsze, a i rodzimych twórców przydałoby się wspierać. W tym miesiącu udało mi się zaznajomić z prozą Anny Kańtoch i odczucia mam podobne, jak wtedy gdy trzy lata temu trafiłam na książki Roberta M. Wegnera... to znaczy mam ochotę rzucić wszystko i natychmiast przeczytać resztę jej książek.
04 lipca

Kącik japoński || Na fali fascynacji. "Szkarłatny kwiat kamelii" Antoni Ferdynand Ossendowski
Japonia to kraj, który fascynuje mnie już od dobrych kilku lat, ale dopiero nie tak dawno temu to zainteresowanie przeszło z "lubię czytać mangi/oglądać anime i sporadycznie przeczytać jakąś książkę podróżniczą" na "chcę faktycznie dowiedzieć się więcej o kulturze i historii tego kraju". Antoni Ferdynand Ossendowski też przeżył taką fascynację Krajem Kwitnącej Wiśni i na jej fali napisał kilka opowiadań opublikowanych w tomie zatytułowanym Szkarłatny kwiat kamelii. Jak podaje wydawnictwo, obok prozy Wacława Sieroszewskiego jest to jedno z najwcześniejszych świadectw zauroczenia Japonią.
14 września

Z walizką do Częstochowy. "Stancje" Wioletty Grzegorzewskiej
Do polskiej literatury podchodzę jak pies do jeża. Niby już się trochę do niej przekonałam, ale wciąż nieufnie spoglądam na wszelkie książki polskich autorów, mimo wszystko starając się przełamać te wewnętrzne bariery. W tym przypadku zainteresowały mnie Stancje Wioletty Grzegorzewskiej, autorki dość znanej i docenionej zarówno wśród czytelników, jak i krytyków książki pt. Guguły. O Gugułach usłyszałam na jednym z książkowych kanałów na youtube, który cenię i regularnie oglądam, toteż gdy dostałam możliwość przeczytania Stancji, szybko te Guguły nadrobiłam. To, co zachwyciło mnie w obu książkach, to piękno języka Grzegorzewskiej, pełnego niedopowiedzeń, ale i poetyckości. Jednak o ile same Guguły były dla mnie po prostu dobre, o tyle Stancje spodobały mi się tak mocno, że aż sama jestem tym zaskoczona.
Stancje są mi zdecydowanie bliższe pokoleniowo, niż Guguły, bo ich akcja osadzona jest w latach dziewięćdziesiątych, a więc w latach mojego dzieciństwa. Również tematyka studiowania to coś, co jest u mnie w tej chwili bardzo aktualne... tyle że tego studiowania w Stancjach w ogóle nie ma. Niby wiemy, że Wiola chodzi na zajęcia, ale nic poza tym - w końcu kto by się przejmował edukacją bohaterki? Znacznie ciekawszym tematem jest ona sama, dziewczyna ze wsi, która próbuje sobie poradzić w wielkim mieście. Pierwszą moją myślą było to, że Wiola będzie zagubiona i zahukana, ale o ile dziewczyna faktycznie nie potrafi odnaleźć tutaj siebie, to do wszystkiego podchodzi z niebywałą odwagą. Ze względu na to, że nie przyznano jej akademika, Wiolka zmuszona jest mieszkać w różnych dziwnych miejscach (tytułowych stancjach), i choć za każdym razem ma ochotę uciec z powrotem na Hektary, to jednak zostaje.
![]() |
Skoro akcja dzieje się w Częstochowie, to wklejam zdjęcie miasta nocą || źródło |
Książka jest cieniutka, liczy sobie około 190 stron, ale jej akcja rozgrywa się w ciągu trzech lat. Spotkamy kilku znajomych z Guguł, ale też mnóstwo nowych postaci, które wpływają na to, kim dziewczyna się staje. Będziemy mogli porozmawiać z Rosjanami w nieogrzewanym hoteliku Wega, napić się dziwnych ziółek u sióstr Oblatek, wysłuchać miłosnej historii znajomego ochroniarza, poznać demony ludzi naznaczonych piętnem wojny. Czasem przeszłość miesza się tu z teraźniejszością, kiedy Wiola przypomina sobie fragmenty z życia, które ją ukształtowały, a innym razem do głosu dojdzie dziadek Władek, przemawiając do nas gwarą. Pośród tego wszystkiego Wiola gubi i odnajduje samą siebie, dojrzewa i odkrywa własną cielesność; włóczy się po Częstochowie z lat dziewięćdziesiątych, pokazując nam miasto i ludzi tamtych czasów.
Jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić to wątek pierwszej miłości Wiolki, który był w porządku, dopóki w końcu nie pojawił się rzeczony pan Kamil. Bo kiedy już się pojawił, fragmenty z nim w moich oczach wyszły jakoś tak sztucznie i drętwo, ale na szczęście nie ma ich zbyt dużo. Reszta książki - bez wad. Jej długość jest w sam raz, opowiedziana historia zaabsorbowała mnie tak mocno, że gdyby nie to, że rano musiałam wstać do pracy, najchętniej czytałabym ją całą noc. Poruszyły mnie wspomnienia Wiolki, w których widzimy, że całe dzieciństwo ktoś ją bił - czy to ojciec z powodów, których nie rozumie, czy to babcia dla zasady, nauczycielka linijką po palcach za to, że nienawidzi swojej pracy a chłopcy z prostego powodu, że była bezbronną dziewczynką. I tylko dziadek, który musiał zabijać podczas wojny, nikogo bić już nie zamierza. Przemówiła do mnie końcówka, która tak subtelnie, a jednak dosadnie pokazuje kolejny punkt zwrotny w życiu dziewczyny. Wreszcie z ciekawością zasłuchiwałam się, tak samo, jak bohaterka, w historiach kolejno poznawanych ludzi, bez których Stancje byłyby książką bardzo pustą, ponieważ to w większości oni tę historię tworzą. Jak mówi sama Wiolka, ona tylko szła z walizką pozwalając po drodze, by inni wybierali dla mnie rolę, dyrygowali i wyznaczali kierunek dalszej podróży.
Stancje są więc dla mnie niesamowicie klimatyczną, melancholijną, duszną i dojrzałą opowieścią. Trafiły do mnie znacznie bardziej niż Guguły być może przez różnice pokoleniowe, a może przez to, że bohaterka jest w wieku zbliżonym do mojego i na podobnym etapie życia. Napisane są pięknym, czasem poetyckim językiem, który co prawda tym razem krył w sobie mniej niedopowiedzeń, niż Guguły, ale wciąż potrafił zaczarować. Książkę pozostaje mi tylko polecić, bo zdecydowanie jest tego warta, a sobie, i Wam życzyć jak najwięcej takich pięknych, literackich doznań.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Grupie Wydawniczej Foksal.
07 lipca

Grało się. "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" Tomasza Marchewki
Mam taki problem z tą książką, że po jej przeczytaniu bez cienia wątpliwości zakrzyknęłam, że jest to książka słaba. Potem jednak zaczęłam się zastanawiać, czy nie jestem aby troszkę niesprawiedliwa w swoim osądzie. No bo czy powinnam książkę oceniać pod względem tego, jak mi się podobała (słabo!) czy pod względem całości (przeciętnie!)? Nie jestem zdania, że pisanie o książkach na blogu ma być obiektywne, bo to właśnie za subiektywne spojrzenie cenię blogi, ale z drugiej strony pójście całkiem w subiektywizm też jest zły. Postaram się więc tutaj wypośrodkować.
Wszyscy patrzyli, nikt nie widział to debiutancka powieść Tomasza Marchewki, współscenarzysty gry Wiedźmin. Wiecie, to bardzo ważna informacja dla mnie, ponieważ ja naprawdę lubię Wiedźmina, zarówno książki, jak i gry. Może nawet szala mojej sympatii przechyla się bardziej w stronę gier. Kiedy więc w internecie pojawiła się szumna zapowiedź, że oto człowiek od Wiedźmina wydaje swoją pierwszą książkę, to z miejsca pomyślałam, że hej, ja to przecież muszę kupić! Spodobał mi się opis na okładce, spodobała mi się sama okładka, w ogóle wszystko zapowiadało naprawdę dobrą lekturę, toteż na Targach Książki szybciutko pobiegłam do stoiska wydawnictwa SQN i zdobyłam przedpremierowo swój egzemplarz. No i zaczęłam czytać. No i zaczęły się schody.
To fascynujące - przerwał mu Petr - ale do rzeczy Wchodzisz, siadasz, tasujesz. Sztos. Kiedy się zesrało?
Wszyscy patrzyli, nikt nie widział to jedna z tych książek, w których już pierwsze zdanie mówi nam o tym, czego możemy się spodziewać. Marchewka zrobił coś więcej - właściwie pierwsze zdanie, a raczej pierwszy akapit streszcza nam całą książkę. Leci to tak: "Uliczne przysłowie Hausenberga mówi, że prawdziwy mężczyzna musi w życiu zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze, owo życie przegrać, czyli stracić wszystko, co posiada. Po drugie, odrodzić się dla nocy i odegrać z zyskiem, bo uczyni go to mocniejszym niż kiedykolwiek. Po trzecie, spłodzić syna - tak po prostu, bez dodatkowych warunków". Po przeczytaniu tego byłam pewna, że w książce główny bohater poniesie porażkę tylko po to, by pod koniec książki cudownie zabłysnąć. Gdy tak się stało odczułam wręcz satysfakcję, problem tylko w tym, że zupełnie nie podoba mi się sposób, w jaki do tego doszło. Bo widzicie, główny bohater książki faktycznie na początku ponosi porażkę, ale między tą porażką a końcowym sukcesem nie ma nic. Żadnych wniosków, żadnych ćwiczeń związanych z karcianą profesją, żadnych refleksji. Książka kończy się w sposób najbardziej oczywisty z możliwych, ale niestety kompletnie nie przemawia do mnie to, że bohater nagle dostał zastrzyku mocy i geniuszu.
![]() |
źródło |
Akcja książki rozgrywa się w mieście Hausenberg, w którym króluje zbrodnia, a wszelkie problemy rozwiązuje się pięściami. To skupisko wszelkich złodziei, morderców i szulerów; w tym mieście toczy się gra, a kantowanie w karty urosło do rangi sztuki. I to właściwie wszystko, co wiemy o samym mieście i ogólnie o świecie, w jakim przyszło żyć bohaterom. W książce zupełnie brakuje jakiegoś tła, umiejscowienia miasta w większej całości. Nie wiemy, jaki panuje tutaj ustrój, gdzie to miasto leży, a o tym, że jest jakiś król dowiadujemy się dopiero pod koniec. Hausenberg jawi się też jako miasto, w którym oprócz szulerki, złodziejstwa i zabójstw nie ma żadnych innych profesji. Brakuje zwykłych ludzi, których można by było spotkać na ulicach tego miasta, brakuje gwaru i życia, jakie toczyłoby się tutaj za dnia. Autor poza przestępczym elementem miasta wprowadza jedynie teatr, bo pracuje w nim kochanka głównego bohatera, oraz inżyniera, który również ma w książce swoją rolę do odegrania. Z tego powodu książka jest dla mnie zupełnie niekompletna. Marchewka głównie stawiał tutaj na akcje, ale jednak ten brak tła boli.
Hazard to nie jest gra w karty. To jest gra w ludzi.
Głównym bohaterem zapewne miał być Slava, młody szuler, który szturmem chciał wedrzeć się na szulerskie salony i zabłysnąć jakąś większą akcją, ale w trakcie książki gdzieś jego funkcja tego głównego się zagubiła. Dość szybko poznajemy też drugą, niezwykle istotną postać, czyli Petra, który sam siebie nazywa pierwszym pośród złodziei. Zaraz potem dochodzi postać trzecia - zabójca Nino. Cała ta trójka idealnie przedstawia zawody, jakie znajdziemy w mieście. Nino jednak bardzo szybko schodzi na dalsze tory, Petr natomiast w pewnym momencie przejmuje rolę głównego bohatera, by na końcu zostać potraktowanym po macoszemu. Nie wypowiem się za bardzo o charakterach bohaterów, bo i nie mam o czym pisać. Oni po prostu byli, bez żadnych cech szczególnych, bez konkretnie zbudowanych osobowości, a jedyne co mogę powiedzieć na temat Petra i Slavy to to, że cierpieli na przerost ambicji. Kobiet w książce nie ma praktycznie w ogóle, a jeśli już są, to ich rola sprowadza się do bycia oszałamiająco piękną niewiastą. To książka niewątpliwie męska również z tego względu, że szulerka, słownictwo, seks i szorstkość bohaterów w obyciu buduje taki klimat.
Jeśli chodzi ogólnie o budowę książki i moje z niej wrażenia, to przez pierwsze 100 stron byłam strasznie rozczarowana i zniechęcona, bo zupełnie nie wiadomo było, o co w tej książce chodzi. Jaka jest fabuła? O czym ta książka w ogóle jest? Co autor chciał napisać? Te pytania ciągle kołatały mi się w głowie. Poznawaliśmy bohaterów, miasto, ale akcji żadnej nie było widać. Dopiero potem coś zaczęło się z tego wyłaniać, ale do końca książka nie potrafiła mnie do siebie przekonać i wyglądałam jej końca z niecierpliwością. Brak ciekawych bohaterów zdecydowanie nie poprawiał sytuacji. Dodatkowo przeraźliwie irytowało mnie to, że postacie w swoich myślach kilka razy potrafili powtórzyć to samo, jakby przypominając nam o tym, co działo się zaledwie kilka lub kilkanaście stron wcześniej. Im dalej w las, tym zdarzało się to rzadziej, ale wciąż pod koniec trafiła się postać, która streściła nam to, co było wcześniej. Początkowo książka była też dla mnie toporna, wcale nie pomagały temu retrospekcje, których było dość sporo i które bardzo często nie wnosiły nic do książki, a jedynie przerywały ciągłość akcji. Ale tutaj też pod koniec sytuacja się poprawiła.
Nigdy
nikomu nie ufaj, a już na pewno nie kobiecie. Nawet jeżeli będzie ci
wierna, to wykorzystają ją, żeby się do ciebie dobrać. W tym fachu nie
ma miejsca na romanse. Zresztą każda kobieta w końcu cię zdradzi. Tak
było, jest i będzie. A ty możesz być tylko kolejnym frajerem, który
uważa siebie za wyjątek.
Narzekam i narzekam, czy jest więc w tej książce coś, co mi się podobało? Może was zaskoczę, ale tak. Podobała mi się historia z inżynierem, która była dla mnie bardzo przemyślana i od początku do końca poprowadzona porządnie. Bo z resztą książki mam właściwie zupełnie odwrotne wrażenie - że autor zaczął pisać i nie do końca wiedział, co właściwie chce napisać. Wątek inżyniera wnosi też drobną nutę steampunku do powieści. Jeśli natomiast chodzi o karty i kantowanie w nich, to faktycznie Marchewka się tutaj postarał i zaprezentował nam kilka trików wraz z ich dokładnym opisem. Jeśli więc nie chcecie sięgnąć po książkę tylko dlatego, że nie umiecie grać w karty, to nie obawiajcie się - autor dość dobrze wszystko tłumaczy.
Zmierzając do końca tego przydługiego tekstu powiem wam, że nie mogę polecić tej książki, co pewnie sami wywnioskowaliście, jeśli dobrnęliście do tego fragmentu. Po kolejne książki z serii na pewno nie sięgnę, a z tego, co się orientuję, kontynuacja będzie. Całość cyklu nosi nazwę Miasto szulerów. Może jeszcze kiedyś spróbuje z książkami Tomasza Marchewki, ale na Slavę i spółkę nie mam ochoty.
06 lutego

O słodki nekromanto. "Magiczne Akta Scotland Yardu" Anny Lange
Nie należę do ludzi, którzy zwracają szczególną uwagę na pierwsze zdanie w książce. W Magicznych Aktach Scotland Yardu poświęciłam jednak chwilę na wpatrywanie się w początek pierwszego rozdziału, i ze zdziwieniem odkryłam, że uśmiecham się do kartki. Z tego jednego zdania dowiedziałam się, że książka będzie nie tyle o magii - jak głosi tytuł - ale o CZARNEJ magii. Autorka postanowiła poruszyć lubiany przeze mnie temat nekromancji, który jakoś rzadko spotykam w książkach fantasy. A jeśli już spotykam, to tą mroczną sztuką magii para się ten zły. Może nawet Główny Zły. Natomiast w Magicznych Aktach Scotland Yardu nekromantą jest ten dobry! Tego jeszcze nigdy nie spotkałam, i z miejsca byłam absolutnie zachwycona pomysłem. Clovis LaFay, bo to o nim mowa, na dodatek jest głównym bohaterem. To z kolei oznacza, że duchów i truposzy będzie pod dostatkiem. A jako czynnik trzeci, który przemawia za tym, by książkę polubić, jest humor wpleciony zarówno w dialogi, jak i w narrację.
Chłopak przez trzy lata tłukł się po wszystkich miastach studenckich na kontynencie, a ci myśleli, że go więzień i dziwka wystraszą!
Magiczne Akta Scotland Yardu to historia o mężczyźnie z szanownej, starej rodziny LaFayów, która od lat trudni się sztuką czarnej magii. Clovis nie ma dobrych kontaktów z rodziną, a każde jego spotkanie z nimi to droga przez mękę. Jakby tego było mało, to w dzieciństwie spotkało go parę traumatycznych przeżyć, głównie za sprawą syna jego brata, starszego od samego Clovisa zaledwie o kilka lat. Clovis zaraz po ukończeniu szkoły wyjeżdża z kraju i tuła się po świecie, dziwnym trafem lądując w różnych zakątkach świata właśnie wtedy, kiedy szykują się tam kłopoty. W końcu jednak wraca i mniej więcej w tym momencie rozpoczyna się właściwa akcja książki. A skoro to książka, gdzie pierwsze skrzypce gra nekromanta, to oczywiście od razu lądujemy na cmentarzu.
- Oczywiście. Skontaktowałem się z osobą, która służyła poprzednio u pewnego profesora matematyki z Cambrige. - Clovis dopowiedział sobie, że zatem żadnym ekscentrycznym wyskokom ze strony pracodawcy dziwić się nie powinna.
Anna Lange stworzyła porywają historię w klimatach wiktoriańskiej Anglii, tym bardziej, że jest to debiut. Początkowo topornie mi się książkę czytało ze względu na styl pisania (miałam wrażenie, że szyk zdania jest czasem zły, język bardziej potoczny, momentami nie mogłam się odnaleźć, kto albo do kogo wypowiedział daną kwestię) ale ostatnie 50 stron przerzucałam tak, jakby od tego zależało moje życie. Fabuła kręci się wokół kryminalnych zagadek - w końcu są to akta Scotland Yardu, aczkolwiek Clovis drugim Sherlockiem nie jest i nie próbuje nim być - i nawet jeśli od początku było wiadomo, kto będzie pełnił rolę Zła Naczelnego, to i tak czytałam książkę z ogromną przyjemnością. Autorka prowadziła nas przez kolejne strony swojej powieści w sposób, który w ogóle nie nużył, a przedstawienie realiów tamtych czasów wypadło świetnie. Niemniej jednak główną siłą napędową Magicznych Akt Scotland Yardu są bohaterowie, i dla mnie jest to tak naprawdę czwarty i najmocniejszy czynnik, który przemawia za tą książką. Bo widzicie, w powieści Anny Lange głównych bohaterów tak naprawdę jest trójka. Wymieniony już wcześniej Clovis LaFay to diablo uroczy, słodki, nieporadny i zagubiony w życiu mężczyzną, który pomimo cech nie do końca męskich mężczyzną pozostaje (i to jest dosyć zagadkowe). Clovis nie nadąża za “nowoczesnym” językiem, a więc takim, którym posługują się ludzie z ulicy, jest zupełnie oderwany od rzeczywistości, a jednak można na nim polegać i dzięki swojej wiedzy i uprzejmości stopniowo zdobywa szacunek nawet najbardziej niechętnych mu ludzi (z pominięciem rodziny). Zaraz po powrocie do kraju Clovis spotyka swojego szkolnego kolegę, Johna Dobsona, w którym mimowolnie budzą się odruchy opiekuńcze na widok młodszego kolegi. John bowiem z natury jest opiekuńczy, odpowiedzialny, szczery i prostolinijny, dodatkowo strzeże litery prawa jako nadinspektor Podwydziału Spraw Magicznych. Zmierzam do tego, moi drodzy, że ta dwójka jest ze sobą w tak doskonałej komitywie i tak doskonale wpisuje się w schemat dwóch panów w związku homoseksualnym, że nie sposób ich mimowolnie ze sobą nie sparować. No dobrze, ludzie którzy nie posiadają tak skrzywionego umysłu jak mój, pewnie tego nie zrobią, ale obstawiam, że płci pięknej przyjaźń i charaktery tej dwójki wielce przypadną do gustu.
Jacob Snaith miał strasznego pecha. Przyjechać na białym koniu w celu ratowania księżniczki przed smokiem i najpierw natrafić na przebywającego u niej w gościnie złego czarnoksiężnika, a potem zostać razem ze smokiem wyrzuconym przez nią z zamku...
Żeby opisowi stało się zadość dodam, że trzecim głównym bohaterem, a w zasadzie bohaterką, jest siostra Johna, Alicja. Dziewczę to zaradne i rozsądne, nie żadna księżniczka w opałach. Inteligenta i skora do pracy szybko zdobywa naszą sympatię, ale nie będę ukrywać, że jej wątek interesował mnie najmniej. Z pewnością rozumiecie, że panowie byli ciekawsi.
Pewnym zaskoczeniem dla mnie było odkrycie, że książka Anny Lange to książka polskiej autorki. Dziwnym trafem mi to umknęło i dopiero wtedy, gdy zaczęłam zastanawiać się nad stylem pisania (który tłumacz przełożyłby to tak nieporadnie?) znalazłam tą informację. Cieszy mnie, że polscy autorzy mają się tak dobrze, a jeszcze bardziej cieszy mnie fakt, że naprawdę dobrze mi się polską fantastykę czyta. Mam w niej spore tyły i dopiero niedawno zaczęłam nadrabiać, będąc zdumiona faktem, jak wiele polskich książek fantasy pojawiło się na rynku w okresie, kiedy moje czytelnictwo niemal spadło do zera.
Magiczne Akta Scotland Yardu gorąco polecam nie jako wybitną lekturę, która poszerzy twój światopogląd, ale naprawdę dobrą powieść, którą lekko i szybko się czyta. Pomimo wad, na które można przymknąć oko, debiut wypadł świetnie i z niecierpliwieniem będę wypatrywać kontynuacji. Bo że kontynuacja będzie, to akurat nie mam wątpliwości.
Ocena: 8/10
"Clovis LaFay. Magiczne Akta Scotland Yardu", Anna Lange, wydawnictwo SQN, rok wydania 2016, s. 448