26 kwietnia

26 kwietnia

Mlecz i chryzantema. "Królowie Dary" Ken Liu

Mlecz i chryzantema. "Królowie Dary" Ken Liu
"Królowie Dary" to jedna z tych książek, którą kupiłam za sprawą recenzji na innym blogu. Okej, może nie do końca powinnam użyć sformułowania "to jedna z tych książek", jako że naprawdę niewiele pozycji kupuje pod wpływem przeczytanego gdzieś tekstu. "Królowie Dary" zaciekawili mnie jednak fabułą i obiecywanym duchem orientu, a sam autor to laureat Nebula, Hugo i World Fantasy Awards. Pomyślałam, że nie może być źle i warto spróbować.

No więc źle nie było, ale dobrze też raczej nie.

Dzieło Kena Liu zbiera mnóstwo pozytywnych opinii, ale ja niestety nie będę kolejną osobą, która się do tego dołączy. Na początku byłam zachwycona lekturą, stylem autora, który był dla mnie jak taki dobry gawędziarz. Czułam, że nie tyle czytam dobrą powieść, ale że słucham wspaniałej historii, którą ktoś w fascynujący sposób opowiada. Od samego początku czuć było obiecanego ducha orientu, a mi przypomniały się filmy Kurosawy. Niestety początkowe dobre wrażenie szybko zostało zmyte w miarę przerzucania kolejnych stron książki. Akcja dzieje się bardzo szybko, jest powierzchowna, przypomina taką suchą, kronikarską relację historyczną. Autor za bardzo skupia się na kreacji świata, na detalach, na wyjaśnianiu nam mechanizmów poszczególnych urządzeń, na tym, jak coś powstało, skąd się wzięło... To wszystko sprawia, że lektura jest momentami przeraźliwie nudna. Dodatkowo mnóstwo jest epizodycznych postaci, które potrafią być tylko przez kilka stron, a potem umrzeć. Bo tak, moi drodzy, w tej książce postacie umierają. I to nagminnie, czy to w wojnie, czy to popełniając seppuku, czy też zostając zdradzonym... Mimo tego każda z nich musiała dostać swoje pięć minut i w efekcie poznawaliśmy całą historię ich życia. To jeszcze bardziej wydłużało lekturę i czyniło ją męczącą. 

Dla zemsty nawet królik może się nauczyć bycia wilkiem.

Główni bohaterowie to Kuni Garu, beztroski, charyzmatyczny lekkoduch, który najlepiej spędzałby całe dnie na piciu z przyjaciółmi, ale jednocześnie wie, że jego przeznaczeniem jest dokonać wielkich czynów. Z drugiej strony jest wielki i silny Mata Zyndu, postać rodem z pieśni o heroicznych bohaterach. Mata jest dziedzicem rodu Zyndów, któremu od małego robiono pranie mózgu i wkładano do głowy wielkie idee odbudowy swojego rodu, tego jacy byli jego przodkowie i jaki musi być on sam. Pomimo tego, że znacznie większą sympatią zapałałam do Kuniego, to uznaję Matę za lepiej wykreowaną postać. Był ciekawszy, bardziej wyrazisty z tym, jak żył mrzonkami i legendami. Czy był sobą, czy tylko tym, czego od niego wymagano? Mata miał w głowie opowieści o honorze, waleczności, wielkich bitwach i odwadze... to wszystko zaowocowało tym, że lekceważył ludzkie życie, w przeciwieństwie do Kuniego, który robił wszystko, by je ocalić. 


Jak już wcześniej wspomniałam w "Królach Dary" jest mnóstwo innych postaci, ale autor skupia się tylko na tej dwójce i to oni są w jakikolwiek sposób zarysowani. Reszta jest papierowa, wykreowana bardzo powierzchownie i to tylko słowami, a nie czynami. Zarówno bohaterowie jak i fabuła bardzo ucierpieli kosztem wykreowanego świata, bo to właśnie temu elementowi książki Ken Liu poświęcił najwięcej czasu. W tym polu nie zamierzam odmawiać mu zasług. Świat jest skonstruowany pierwszorzędnie, zadbano o najmniejszy nawet drobiazg. W książce dużo jest symboliki, wierszy i cytowania tekstów ze starych ksiąg, a nie spotkałam się jeszcze z tym, żeby stworzony świat sięgał tak daleko w przeszłość i wchodził w takie szczegóły, by aż cytowano wymyślone autorytety. Pełno jest też mądrych sentencji, które co i rusz wygłaszają nasi bohaterowie, czy to cytując, czy mówiąc od siebie. Nawet po pijaku! Bo jak wiadomo największy filozof budzi się w nas w stanie wskazującym.

Rozpisałam się o własnych odczuciach dotyczących lektury, ale właściwie nie napisałam jeszcze, o czym ona w ogóle jest. No więc jest o rewolucji. Owa rewolucja opisana jest od samych jej początków aż do końca. Wszystkie rozsiane po wyspach królestwa Dary podbił Mapidere, czyniąc się cesarzem. Miał on wizję, by poprawić życie mieszkańców Dary, zaprzestać ciągłych wojen i przepychanek między królestwami, ale jak to zwykle bywa, plan był dobry tylko w założeniu, a i władza potrafi zmienić człowieka. Pod rządami cesarza tyrana ludziom żyje się źle, jest więc rzeczą całkowicie naturalną, że w końcu dochodzi do buntu. Zarówno Kuni Garu, jak i Mata Zyndu odegrają w tym znaczącą rolę. Coś do powiedzenia mają również bogowie Dary, którzy, jak to bogowie mają w zwyczaju, mieszają się w losy śmiertelników. Właściwie oprócz tego, że świat Dary jest wymyślony, jest to chyba jedyny element fantasy w książce. Bardzo podobało mi się jednak to, że człowiek nie musiał grać tak, jak mu podpowiadał bóg, i miał własną wolę.

To nie talenty decydują o tym, w jakich warunkach żyje człowiek, lecz miejsce, gdzie postanowi je wykorzystać.

Wydanie "Królów Dary" jest przepiękne. Szata graficzna, kolorowa mapa w środku, glosariusz, spis najważniejszych bohaterów... to wszystko sprawia, że książkę trzyma się z przyjemnością. Bardzo fajnym akcentem jest też rysunek mlecza na początku, a dmuchawca na końcu. Nie będę pisać o co chodzi, ale ma to ścisły, symboliczny związek z jednym z głównych bohaterów.

Przechodząc do końca tego przydługiego tekstu napiszę, że "Królami Dary" jestem po prostu rozczarowana. Lektura książki była dla mnie nużąca i męcząca. Gdyby nie to, że zwyczajnie chciałam wiedzieć, jak to wszystko się skończy, nie dobrnęłabym do końca. Sytuacje ratowały momenty, gdzie robiło się ciekawiej, i czytało się znacznie lepiej, ale wtedy znów pojawiała się jakaś epizodyczna postać ze swoją historią życia i całe moje zaciekawienie trafiał szlag. Dodatkowo fakt, że w książce mnóstwo jest polityki i działań administracyjnych wcale mojemu zaciekawieniu nie pomagał. I chociaż doceniam wysiłek, jaki autor włożył w stworzenie tego wszystkiego, i doceniam całokształt historii, to ogólnie jestem na nie. Jak zawsze warto jednak sprawdzić samemu, bo mój głos jest jednym z nielicznych, a "Królowie Dary" mają mnóstwo fanów i dobrych opinii.





22 kwietnia

22 kwietnia

Bogowie, honor i ojczyzna. "Krwawa Kampania" Brian McClellan

Bogowie, honor i ojczyzna. "Krwawa Kampania" Brian McClellan
"Krwawa kampania" to drugi tom "Trylogii Prochowych Magów" Briana McClellana, i rzeczywiście przedstawiona w książce kampania właśnie taka jest: krwawa. Zrobiło się bardziej brutalnie, akcja znacznie przyśpieszyła, a większość politykowania z poprzedniego tomu zastąpiło... więcej akcji. 

Już w recenzji poprzedniego tomu pisałam, że w serie wpadłam na amen dopiero przy części drugiej. "Krwawa kampania" jest znacznie bardziej dopracowana, nie ma fragmentów nużących, a tempo akcji jest idealne. Ta książka po prostu wciąga, i nie ważne, o którym z bohaterów czytamy, i tak przeżywamy to, co go spotyka. A kiedy już by się zdawało, że los się do naszych ulubieńców uśmiechnął, autor znów rzuca im kłody pod nogi. I o ile często mam w takich przypadkach poczucie sztuczności, tutaj wyszło to całkowicie naturalnie.

W tym tomie możemy obserwować wysiłki detektywa Adamata, który desperacko próbuje uwolnić swoją rodzinę. Taniel Dwa Strzały przeżywa załamanie nerwowe i użala się nad sobą w palarni mala, a Tamas w skutek pewnych wydarzeń zostaje uznany za martwego. Pod jego nieobecność wszystko się sypie, członkowie rady nie potrafią dogadać się między sobą, a Kezanie atakują. Pełno jest zdrad, spisków i wojennych potyczek, a trup ściele się gęsto. Losy naszych bohaterów przeplatają się ze sobą tam, gdzie zupełnie bym się tego nie spodziewała. Bardzo podoba mi się rozwinięcie wątku Nili oraz to, że jest więcej Borbadora. Ta postać szalenie mnie intryguje, bowiem nie można jednoznacznie stwierdzić, czy jest on dobry, czy zły. Poza tym jest po prostu uroczy, i uwielbiam jego poczucie humoru oraz bezczelność. Bardzo podoba mi się też to, jak autor nie ucieka od brutalności, kiedy pisze o wojnie i rewolucji. Bohaterowie nie wahają się podjąć ciężkich decyzji, nie mają oporów przed zrobieniem drugiej stronie kuku. Fajnie rozwija się też związek między Ka-Poel a Tanielem, to było oczywiste, że ta dwójka w końcu zejdzie się ze sobą. Rozwija się też inny związek, ale jaki, to wam nie powiem, ha! Ogólnie w długich seriach fantasy najlepsze jest to, że można się przywiązać do bohaterów i czytać o ich dalszych losach. A tutaj jest ich tylu, że nie sposób się nie emocjonować. Nawet postacie drugoplanowe mają swoje pięć minut, swoje role do odegrania i wiele do serii wnoszą. Na plus jest również to, że bohaterowie nie stoją w miejscu i widać u nich progres. Najlepszym tego przykładem jest Tamas, który w końcu trochę mięknie i zaczyna pokazywać ludzką twarz.

Żałuje, że nie wzięłam się do pisania o "Krwawej Kampanii" zaraz po jej przeczytaniu, bo teraz zamiast się emocjonować tym, co czytałam i przeżywałam (połknęłam książkę w dwa dni i na głodzie sięgnęłam po tom trzeci, nie mogłam spać bo myślałam o tym, co się działo), tekst wyszedł mi bardzo spokojny i stonowany. Ale uwierzcie mi, naprawdę warto sięgnąć po tę serię, bo to kawał dobrej fantastyki i wielka szkoda, że jest tak mało znana. Ja ze swojej strony gorąco polecam i zachęcam do zapoznania się z prochowymi magami, bo dobre rzeczy trzeba szerzyć :)


 

19 kwietnia

19 kwietnia

W świecie światłości. "Czarny Pryzmat" Brent Weeks

W świecie światłości. "Czarny Pryzmat" Brent Weeks
W fantastyce bardzo ciężko jest znaleźć jakiś nowy motyw. Na dłuższą metę wszystko się powtarza. Ale nie zawsze chodzi przecież o to, by każda książka była pod każdym względem oryginalna. Liczy się raczej to, w jaki sposób ktoś podziała korzystając ze schematów. Jak wiadomo, jestem miłośniczą Brandona Sandersona. Większość jego książek sprawia, że nie jestem w stanie się od nich oderwać. Seria "Z mgły zrodzony" zrobiła na mnie ogromne wrażenie... ale zaraz, zaraz... dlaczego o tym wspominam recenzując książkę innego autora? Bo widzicie, chodzi o świat. Jest tak inny a zarazem tak podobny!
Wariaci zwykle wierzą w to, co robią. To czyni ich potężnymi.

Kojarzycie, w jaki sposób objawiała się magia w "Z mgły zrodzonym"? Mamy tam metale, które się połyka, a następnie spala, i dzięki temu zyskujemy jakąś konkretną moc przypisaną do danego metalu. Można spalać tylko jeden metal lub być z mgły zrodzonym, a więc móc spalać wszystkie rodzaje metali oraz ich odpowiednio przyrządzone stopy. Nic więc dziwnego, że w miarę czytania "Czarnego Pryzmatu" odnosiłam wrażenie, że skądś to znam. W sadze "Powiernika Światła" bohaterowie posługują się luksynem. Bardzo podoba mi się, kiedy fantastyka kieruje się prawdami naukowymi (wg Wikipedii: luks (lx) określany jest jako oświetlenie wywołane przez równomiernie rozłożony strumień świetlny o wartości równej 1 lumen (lm) padający na powierzchnię 1m2). Podobieństwo między tymi dwoma seriami bierze się z konstrukcji prawd rządzących magią w danym świecie. U Brenta Weeksa chodzi o posługiwanie się falami świetlnymi. Krzesiciele potrafią krzesać konkretne spektrum barwy, najczęściej właśnie jedno mieszczące się w zakresie czerwonego, pomarańczowego, zielonego czy niebieskiego, ale także nadfioletu i podczerwieni. Występują też dichromaci oraz polichromaci (co tutaj odróżnia ich od allomantów będących ograniczonymi do jednego metalu lub wszystkich). Jest też oczywiście "z mgły zrodzony" Pryzmat, potrafiący krzesać całe spektrum barw. Taka osoba jest jednak rzadko spotykana - rodzi się tylko jedna w swoim pokoleniu. Ciekawym rozszerzeniem jest bycie superchromatą, czyli posiadanie zdolności, jaką mają wszystkie niemal kobiety - rozróżnianie najmniejszych niuansów pomiędzy barwami. Idąc dalej w przedstawionym nam świecie, Krzesiciele mają swoje ograniczenia. Muszą przestrzegać pewnego Paktu, który każe im poddać się Uwolnieniu, zanim halo wokół ich źrenic (które pojawia się po dłuższym krzesaniu w konkretnym kolorze) pęknie i oszaleją, stając się kolorakami. Korzystający z luksynu nie mają długiego życia, wymagane jest wiele silnej woli, aby w ogóle dożyli do czterdziestki.

Byłem niegrzecznym dzieckiem. Na szczęście, przebyłem od tamtego czasu długą drogę. Teraz jestem niegrzecznym mężczyzną

Cały ten skomplikowany system magii bardzo mi się spodobał. Jest w tym pewna głębia, a podobieństwo do ulubionej książki w jakiś sposób zachęciło mnie do odkrycia, jak dalej pokierowano tym wszystkim. Tytułowy Pryzmat to Gavin Guile, będący niesamowicie barwną postacią. Ma poczucie humoru, jest przystojny i umięśniony, a wszystkie kobiety są nim zachwycone. Skrywa on jednak więcej niż jedną tajemnicę i to czyni go bardzo ludzkim oraz interesującym, bo poznając w miarę lektury coraz więcej szczegółów nie można wprost powiedzieć, czy to osoba dobra, czy zła.


-Jesteś świetny, Kip. To jak zmęczenie młodszego brata, którego nigdy nie miałam. 
Och, porównanie do młodszego brata. Każdy facet chce usłyszeć coś takiego od pięknej dziewczyny. Właśnie mnie wykastrowała.

Oprócz głównego bohatera w książce jest cała plejada ciekawych postaci. Poznajemy piętnastoletniego Kipa, chłopaka przy kości, którego wychowuje wiecznie zaćpana lub pijana matka. Kip podkochuje się w starszej koleżance, córce farbiarza, któremu chłopak pomaga w dobieraniu kolorów (sam świetnie potrafi je rozróżniać). Jego życie jest dość proste, dopóki na scenę nie wkracza samozwańczy król, zrównując z powierzchni ziemi jego rodzinne miasteczko jako przykład dla innych miast. W ten sposób poznajemy kolejne postacie - czarno-gwardzistkę Karris, którą kiedyś łączyły bliższe kontakty z Gavinem, a która jest niesamowicie zdolną wojowniczką dichromantką, czy kapitana czarnych gwardzistów, Żelazną Pięść. To taki wielki osiłek, który ma poczucie humoru, ale skrywa je pod mięśniami. W historii swoją rolę ma też wcześniej wspomniana córka farbiarza, Liv, którą los splótł na powrót z Kipem . Jednym słowem, jest mnóstwo postaci, które sprawiają że na twarzy wykwita uśmiech.

Niektórzy ludzie wydają się przyzwoici, dopóki nie dasz im niewolnika, bo wtedy okazują się tyranami, biją go i gwałcą. Władza to próba. Wszelka władza i moc to próba.

Jeśli chodzi o fabułę, to jak to zwykle bywa w książkach fantasy na horyzoncie majaczy nam wojna. Armia króla, który zgładził miasteczko Kipa, postanawia przejąć "należne" im tereny korzystając z koloraków, którzy dawno powinni zginąć. Taka walka z systemem, który dla nikogo nie jest dobry, ale pozwala zachować równowagę jest klasyczna w swoim obrocie. Chodzi o to, że naprawdę nie wiadomo, kto ma rację. Metoda jaką jest wojna stanowi niefortunny pomysł, ale chęć życia mimo zbyt intensywnego krzesania i przez to pękania halo, to bardzo zrozumiały motyw do buntu. 

-Dobrze - powiedział Kip. - Przynajmniej mamy tu nad czym popracować. Jak na pocałunek wyszło to trochę niezdarnie, ale rozumiem twój zapał. I rozumiem, że jak ma się taki pysk jak twój, to nie często nadarza się okazja do ćwiczeń. Ale powiedziałem, żebyś mnie pocałował w tyłek. W tyłek. Nie w twarz. Tyłek. Twarz - Kip wskazywał odpowiednie części ciała. - Jest różnica. Spróbuj jeszcze raz, ale tym razem z uczuciem.

W książce cały czas coś się dzieje. Brent Weeks nie pozwala nam się nudzić rzucając nas od stolicy do Krwawej Puszczy, od ośrodka nauki do pola bitwy. Jest pełno intryg, moralnych dylematów, konfliktów, dramatów... A także humoru, ciętych dialogów, romansów, chemii między bohaterami. Seria Weeksa ma wszystko to, co lubię w fantastyce. Po prostu chce się ją czytać i przeżywać to, co rozgrywa się na kartach książki. Nie powiem, żebym przebrnęła przez tą cegłówkę bardzo szybko, raczej w średnim tempie. Ostrzę jednak zęby na następny tom, który jak już zauważyłam jest o jakieś 200-300 stron grubszy. Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam długie serie, w których mogę przywiązać się do bohaterów. A bohaterów, jakich wykreował autor, nie sposób nie polubić.

Ocena: 8/10
"Czarny Pryzmat", Brent Weeks, MAG, 2017, s. 784

15 kwietnia

15 kwietnia

Legimi - co to jest i czy warto?

Legimi - co to jest i czy warto?

Być może obiło wam się o uszy, że od jakiegoś czasu istnieje coś takiego jak Legimi, czyli abonament na książki. Jak w każdym abonamencie chodzi o to, że co miesiąc płaci się jakąś określoną kwotę, a w zamian ma się dostęp do ogromnej bazy książek, którą Legimi zdążyło już stworzyć. Ta baza z roku na rok coraz bardziej się powiększa, dochodzą kolejni wydawcy, którzy wcześniej tej idei się opierali. W czasach, kiedy książkę z łatwością można ściągnąć z internetu, coś takiego jak Legimi, który jest taką internetową biblioteczką ebooków za opłatą, ma olbrzymi sens. Ale o co w tym dokładnie chodzi? Ile to kosztuje? I, co najważniejsze, czy warto?

UWAGA: Post doczekał się aktualizacji z dniem 14.11.2017. Aktualizacja tutaj.

Panie, ile za to?

My same korzystamy z Legimi od zeszłego roku. Do wyboru jest opcja z czytnikiem za złotówkę albo bez. Kam zdecydowała się na czytnik InkBook Obsidian, ale nie wzięła go za złotówkę, tylko za 300 zł, i zawarła umowę na rok, zamiast na dwa lata. To znaczy, że przez rok mamy dostęp do ogromnej liczby książek: w tym mnóstwa nowości. Nie trzeba iść do biblioteki, nie trzeba czekać, aż ktoś zwolni egzemplarz, nie trzeba mieć układów z bibliotekarką, żeby odłożyła ci książkę pod ladę. Ebook to ebook, starczy dla każdego. Obecnie oferowany jest czytnik Inkbook Classic 2. Wszystkie aktualne informacje możecie znaleźć pod tym adresem.

Jeśli nie chcemy czytnika, można wykupić sobie sam abonament na książki. Czytać można na czytniku, smartfonie, tablecie lub na komputerze. Warunkiem jest ściągnięcie aplikacji Legimi, bo to właśnie w niej będziemy pochłaniać kolejne książki. I tutaj właśnie pojawia się problem: ze względu na to, że trzeba ściągnąć aplikację, Legimi NIE DZIAŁA NA KINDLE. Amazon nie pozwala na zainstalowanie obcego oprogramowania na swoich czytnikach i mimo prób ze strony Legimi, nic się w tej sprawie nie ruszyło.


Ale jak wygląda czytanie w Legimi w praktyce?

Jak wszystko, taka usługa ma swoje wady i zalety. Zacznijmy od działania samej aplikacji. Spowalnia ona nieco działanie czytnika, a na telefonie potrafi mnie wyrzucić do pulpitu. Nie są to jednak wady, przez które z miejsca należy Legimi skreślić. Książki zrzucamy sobie z katalogu na półkę, gdzie niestety nie da się porobić żadnych kategorii i jakoś tego wszystkiego posegregować, wszystko jest więc w jednym miejscu. Kiedy książkę chcemy przeczytać, pobieramy ją z półki i możemy przystąpić do lektury. Dopóki korzystamy z abonamentu, książki tam będą — ale kiedy przestaniemy, znikną. Trzeba pamiętać o tym, że tylko je wypożyczamy. Do półki można dodawać własne e-booki, a od jakiegoś czasu Legimi zwraca od 1 zł do 5 zł w punktach co miesiąc, w zależności od wybranego pakietu. 1 zł oznacza 10 punktów, a 10 punktu to złotówka zniżki — maksymalnie można obniżyć cenę e-booka do 50%.

Dla fanów wszelkich tabelek z danymi, aplikacja zbiera informacje o tym, ile się czyta i prezentuje to w formie ładnych słupków i procentów. Możliwe jest też zapisywanie w niej zaznaczonych cytatów. W trakcie czytania nie jest potrzebny dostęp do internetu, ale raz na 7 dni aplikacja musi mieć do niego dostęp, żeby sprawdzić, czy wciąż możemy z Legimi korzystać.


Niestety, o ile w pakiecie 300, 1000 lub 1500 można czytać książki, na czym tylko się chce, to już w pakiecie bez limitu nie ma tak dobrze. Z miejsca gaszę wasz entuzjazm, że weźmiecie abonament i cała wasza rodzina uzbrojona w czytniki będzie czytać bez ograniczeń za 33 zł miesięcznie. Owszem, może, ale w tej opcji z aplikacji można korzystać tylko na JEDNYM czytniku, tablecie, tablecie lub komputerze, i wreszcie na smartfonie. Smuteczek.

Baza książek

W Legimi obecnie dostępne jest ponad 18 000 tysięcy e-booków. Dostępnych jest mnóstwo nowości i bestsellerów i to właśnie na nie kładzie się największy nacisk. Brak jest książek specjalistycznych, starych czy mało znanych, ale są dostępne lektury. Najlepiej jest przed ewentualnym zdecydowaniem się na abonament przejrzeć sobie bibliotekę, żeby być pewnym, że są tam książki, na których nam zależy. W Legimi możemy znaleźć takie wydawnictwa jak Czarne, Literackie, Rebis, Czarna Owca, Nasza Księgarnia, Zysk i s-ka, Media Rodzina czy Prószyński. W ofercie dostępne są też audiobooki.

Wrażenia z abonamentu

Kam czyta na czytniku. Ja korzystam ze smartfona lub z komputera, a tablet zaklepała ciotka Kam. Jak widzicie, wszystkie opcje mamy wykorzystane, chociaż nie ukrywam, że najwygodniejszy jest czytnik. Niewątpliwą zaletą jest cena... chociaż dla niektórych może ona okazać się wadą. Ściągnięcie książki z internetu nie kosztuje nas nic, ale tutaj wchodzimy na temat legalności. A jeśli mam być szczera, korzystanie z Legimi jest po prostu wygodniejsze. Pakiet można dobrać do swoich potrzeb, a niewykorzystane strony z poprzedniego miesiąca przechodzą na następny. Opcja bez limitu to cena dwóch książek papierowych. Gdybym miała sama wybierać, wzięłabym pewnie pakiet 1500, bo nie czytam aż tak dużo — jest to cena jednej książki.


Do dyspozycji mamy dużą liczbę książek i przede wszystkim, nowości, które każda z nas lubi czytać. W dużej liczbie przypadków same byśmy ich nie kupiły, ale chętnie przeczytały. Łatwiej też sięgnąć po książki, na które zwykle byśmy nie zwróciły uwagi. A jeśli lektura nie zachwyca, to bez żalu można ją przerwać — coś, czego byśmy nie zrobiły z książką fizycznie zakupioną, bo szkoda wydanych na nią pieniędzy (tak, wiem, że podobnie jest z biblioteką). W Legimi po prostu przerzucamy się na coś innego. Gdzieś w internecie pojawiła się opinia osoby, która wzięła najtańszy pakiet i sprawdza w ten sposób, czy dana książka mu się spodoba. Jeśli tak, po prostu ją kupuje i czyta dalej już na papierze.

Właśnie, w kwestii kupna książek papierowych. Trzeba tutaj zadać sobie pytanie, co jest dla Ciebie ważniejsze. Jeśli nie trawisz e-czytania, oferta z miejsca dla ciebie odpada. Jeśli jest Ci obojętne, gdzie czytasz, ale lubisz mieć książki na własność... tutaj sprawa może się skomplikować. Kam nie kupi na własność książek, które już przeczytała, bo uważa to za stratę pieniędzy. Ja kupię tylko te, które mnie zachwyciły, ale i to może się odkładać w czasie. Obie bardziej cenimy formę papierową od e-booków, ale z drugiej strony, nie wszystkie książki chce się kupić, ale chętnie się przeczyta — i tutaj Legimi jest dla nas idealne. Jest też kwestia pieniędzy: gdybyśmy chciały kupić wszystko to, co czytamy w abonamencie (szczególnie Kam, która pochłania ponad 10 książek miesięcznie), to byśmy zbankrutowały. Nie mówiąc już o miejscu w domu, które też przecież w końcu się skończy.


Obie jesteśmy z Legimi zadowolone. Cieszy nas różnorodność oferowanych książek, ogrom nowości, bezproblemowy dostęp do tego, na co akurat mamy ochotę. Przygodę z Legimi chętnie przedłużymy. Sam czytnik oferowany w opcji za złotówkę jest średni. Zdecydowanie lepszy jest Kindle, niestety.

Warto?

Warto. Cena nie jest wygórowana, a książek za to mnóstwo. Oferta "bez limitu" to marzenie dla każdego, kto pożera książki hurtowo, nie zależy mu na zatrzymaniu ich na własność i lubi być na bieżąco. Ale jeśli ktoś woli papierowe wydania od e-booków, Legimi nie jest dla niego. Tak samo, jeśli ktoś czyta zupełnie coś innego, niż jest w ofercie. Oczywiście istnieje też coś takiego jak biblioteka, która wszak jest darmowa i oferuje to samo, co Legimi, ale w wersji papierowej. W bibliotece jednak dostęp do książki jest ograniczony, szczególnie jeśli jest to nowość. Pamiętajmy jednak, że ostatecznie chodzi o to, żeby czytać. Forma jest bez znaczenia, każdy wybierze to, co lubi najbardziej, ale Legimi z pewnością jest ciekawą opcją, na którą warto zwrócić uwagę.

10 kwietnia

10 kwietnia

Czytamy klasykę: "Rok 1984" George Orwell

Czytamy klasykę: "Rok 1984" George Orwell

Doszłam do wniosku, że za dużo siedzę w książkach rozrywkowych, a za mało czytam ambitniejszej literatury. No dobrze, jeśli mam być szczera, to w ogóle jej nie czytam. Wymyśliłam więc sobie, że stworzę dla siebie takie wyzwanie: przeczytam jedną książkę z klasyki w ciągu miesiąca. To nie jest dużo, zawsze gdzieś ją wepchnę (mam taką nadzieje) i tym samym zmniejszę swoje wyrzuty sumienia. W szkole lektury czytałam gdzieś do gimnazjum, ale w liceum jechałam już głównie na streszczeniach. To trochę śmieszne, że teraz na studiach sama z własnej woli chcę to wszystko czytać. 

Ale jak to mówią, do wszystkiego trzeba dojrzeć.

Na pierwszy ogień poszła książka, do której już kiedyś się przymierzałam, ale rzuciłam ją po kilku stronach. Teraz pełna determinacji przystąpiłam do podejścia drugiego. "Rok 1984" George Orwella nie jest książką lekką w odbiorze, ale po pewnym czasie bardzo wciąga i wywołuje w czytelniku silne emocje. W trakcie czytania towarzyszyło mi poczucie niepokoju, grozy, atmosfera wszechobecnego zastraszenia, którą autor stworzył. Orwellowski świat podążył w kierunku bardzo czarnego scenariusza, w którym nikt z nas nie chciałby mieć żadnej roli do odegrania. To doskonała antyutopia, mroczna, straszna, taka, w której nie ma już nadziei. Narratorem historii jest Winston Smith, urzędnik, który zaczął myśleć. Ale czy wyszło mu to na zdrowie?

Wojna to pokój.
Wolność to niewola.
Ignorancja to siła.

Kiedy zaczęłam robić research w internecie na temat tej książki znalazłam interesujący fakt, że była ona w Polsce na liście książek zakazanych. Pierwsze polskie tłumaczenie powstało za sprawą Juliusza Mieroszewskiego, i zostało ono wydane na emigracji w Instytucie Literackim w Paryżu, w roku 1953. Książka była zakazana do 1989 roku ze względu na otwarte krytykowanie systemu komunistycznego. Pierwsze oficjalne wydania ukazywały się w Polsce od roku 1988, ale już w tłumaczeniu Tomasza Mirkowicza.

W "Roku 1984" istnieją trzy państwa, a raczej supermocarstwa: Eurazja, czyli Związek Radziecki, który podbił Europę i Turcję, dalej: Wschódazja, a więc Chiny oraz pobliskie państwa, oraz Ocenia, gdzie rozgrywa się akcja powieści. Ocenia obejmuje Wielką Brytanię, dwie Ameryki, Australię i Oceanię oraz południową Afrykę. Te supermocarstwa nieustannie toczą ze sobą wojnę, której żadne z nich nie może wygrać. Co jakiś czas zmieniają się sojusze, a co za tym idzie, trzeba nadpisać historię. Jeśli mieliśmy sojusz z Eurazją, a potem sprzymierzyliśmy się ze Wschódazją przeciwko Eurazji, to przecież od zawsze tak było. Wielki Brat jest wszak nieomylny.

Nic nie było twoje oprócz tych kilku centymetrów sześciennych zamkniętych pod czaszką.

W świecie Orwella człowiek nie ma żadnych praw. Jest tylko jednostką, którą należy sobie podporządkować. Społeczeństwo jest kontrolowane, nieustannie obserwowane, nie istnieje prywatność, a sposób postrzegania świata narzucony jest z góry. Nie ma wolności słowa ani wolności myśli. Za myślozbrodnię albo chociaż podejrzenie myślozbrodni możesz zostać ewaporowany - to znaczy znikasz, nagle i bez ostrzeżenia, a wszelki ślad o tobie zostaje wymazany. Nie istniejesz. Nigdy nie istniałeś, i kto śmie twierdzić inaczej, może podzielić twój los. Wszelkie wartości moralne nic tutaj nie znaczą. Miłość, przyjaźń, lojalność, braterstwo - nie istnieją. Wszystko opiera się na nienawiści. Nawet dzieci są napuszczone na rodziców i na nich donoszą w przeświadczeniu, że robią dobrze. Idea rodziny została zniszczona. Również prawda nic nie znaczy, bowiem fakty zmieniają się z dnia na dzień w zależności od tego, jak pasuje to obecnej władzy, a wszelki ślad po poprzednich "faktach" zostaje skutecznie usunięty lub zastąpiony nowymi. A jeśli cię zapytają, ile jest dwa plus dwa, musisz być święcie przekonany, że wynikiem jest pięć.


W obliczu bólu nie ma bohaterów


Warto nadmienić, że pełna inwigilacja dotyczyła urzędników: wyższych członków partyjnych oraz tych szeregowych. Proletariusze, czy też prole, nie byli tak ściśle kontrolowani ze względu na prosty fakt, że nie byli oni świadomi społecznie. Zostali uznani za niegroźnych, niewartych uwagi; to tylko robole, coś, co stawia się na równi ze zwierzętami. I choć prole stanowią w książce 85% społeczeństwa i z łatwością mogliby obalić ustrój, to tego nie zrobią, zadowalając się zaspokajaniem podstawowych potrzeb. Jednostki, które mogłyby wywołać bunt, zostają skutecznie wyłapywane przez Policję Myśli. I to jest naprawdę przerażające, bowiem zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo ja sama jestem otumaniona i nieświadoma otaczającej mnie rzeczywistości.

"Rok 1984" pokazuje nam świat obłąkany, groteskowy. Po lekturze, nawet podświadomie człowiek zaczyna się zastawiać, ile z tego wszystkiego jest prawdą w naszej rzeczywistości i jak bardzo samemu jest się zmanipulowanym. Zdecydowanie polecam sięgnąć po tę książkę, a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że każdy powinien ją w którymś momencie swojego życia przeczytać. Bo warto.

"Rok 1984", George Orwell, Wydawnictwo Muza, 2014, s. 288

06 kwietnia

06 kwietnia

Książkowy marzec, czyli podsumowanie miesiąca

Książkowy marzec, czyli podsumowanie miesiąca
Czujecie już wiosnę? Okna umyte? U mnie tak! Nastał kwiecień, więc czas na podsumowanie marca. A tyle się w marcu działo!

Śmiało mogę powiedzieć, że był to miesiąc Brandona Sandersona. Wiem, możecie mieć już dość, że ciągle o nim ostatnio przynudzam, ale tak się akurat złożyło, że w marcu zarówno premierę miały jego dwie książki (+komiks), jak i on sam przyjechał do Polski! Z autorem można było się spotkać w Warszawie oraz w Krakowie. Ja mam bliżej do Warszawy, więc to właśnie w tamtejszym Empiku Junior sterczałam ponad trzy godziny z Kam po autograf i możliwość krótkiej rozmowy z Sandersonem. Niestety my same sobie z nim nie pogadałyśmy, bo z wrażenia odjęło nam mowę (rozumiecie te emocje). Sanderson to wspaniały, przemiły i niezwykle pozytywny człowiek, który mimo gigantycznej kolejki sam zagadywał ludzi i każdego pytał, czy ma do niego jakieś pytania. To moje pierwsze spotkanie autorskie, ale zdecydowanie było wyjątkowe :) Nie tylko z racji samego autora, ale również możliwości bycia częścią tej olbrzymiej kolejki, w której każdy Sandersona uwielbiał. Przypadkowy przechodzień na głos bardzo się dziwił, co ten koleś napisał, skoro tyle osób do niego stoi. 

Książek do podpisu można było mieć tyle, ile się chciało, ale tylko jedna była z dedykacją - no chyba, że brało się dedykacje dla kolegi/żony/babci/wpisz-właściwe. Rekordzista przyjechał z całą walizką książek :) A gdyby kogoś na spotkaniu zabrakło, to nie martwcie się - autor zapowiedział, że wkrótce znów do Polski zawita.

W internecie pojawiło się mnóstwo relacji i wywiadów, ja sama zachęcam do obejrzenia tych:

A to fota naszych zdobyczy, które będziemy bronić jak lwica młodych

Opublikowane teksty 

Wyświetlenia: 2822 (było 2148)
Liczba obserwatorów: 15 (było 14)
Liczba obserwatorów na facebooku: 6 (było 5)
Liczba obserwatorów na instagramie: 9 (było 3)

Marcowe stosiki:

Kirima. Mój stosik przedstawia się dosyć skąpo, ale na pewno lepiej niż w zeszłym miesiącu, gdzie chyba nic nie kupiłam. "Krew i stal" upolowałam na nieprzeczytane za niecałe 15zł. Yay! Jeszcze nie przeczytałam, ale mam nadzieję, że książka okaże się dobra. Jedni zachwalają, drudzy odradzają... A mnie skusił słowiański klimat i opis fabuły. "Krwawa Kampania" i "Jesienna Republika" to dwa kolejne tomy w "Trylogii Prochowych Magów" McClellana. Całość już za mną. Cierpię. Katuszę cierpię. Mam takiego strasznego książkowego kaca po tym... Ostatnia książka w stosiku to Sanderson i jego książka dla młodszego czytelnika, czyli "Alcatraz". Przyjemna to była lektura, zabawna, a jeśli chcecie wiedzieć więcej, to odsyłam do recenzji lub krótkiego opisu gdzieś tam wyżej w poście.

Kamyczuś. Tania książka zawsze zachęca do kupna. W tym miesiącu na biedronowskim targu zakupiłam aż 4 kieszonkowe wydania, z czego dwa w cudownej twardej oprawie! Jedna z nich wciąż czeka na przeczytanie, ale spokojnie, doczeka się w końcu :) "Raport pelikana" zakupiłam w ramach serii "W świetle prawa", cena za pierwszy tom była tak niska, że aż zbrodnią byłoby nie kupić. Natomiast "Legion" i "Idealny stan" Sandersona zamówiłam w przedsprzedaży w pakiecie na stronie MAGa i miałam go już w dzień premiery :) 


Co przeczytałyśmy?

  1. "Obietnica krwi" Brian McClellan
  2. "Rok 1984" George Orwell
  3. "Rozjemca" Brandon Sanderson
  4. "Alcatraz kontra Bibliotekarze. Piasek Raszida" Brandon Sanderson 
  5. "Idealny Stan"
  6. "Krwawa Kampania" Brian McClellan
  7. "Jesienna Republika" Brian McClellan
Kirima. Marzec to mój rekordowy miesiąc! Przeczytałam aż 7 książek. To dla mnie bardzo dużo :) Króluje Sanderson oraz Brian McClellan. Najlepsza okazała się seria o Prochowych Magach, ale również "Rozjemca" Sandersona bardzo, ale to bardzo mi się spodobał. Serio, gdybym miała wybrać jedną najlepszą książkę wśród jego twórczości (albo serie), to nie byłabym w stanie. "Rok 1984" przeczytałam w ramach własnej akcji "przeczytaj coś z klasyki". Jest mi wręcz wstyd, jak bardzo nie znam klasycznych pozycji. Postanowiłam sobie czytać jedną taką książkę na miesiąc, zobaczymy, jak mi to wyjdzie. Sam "Rok 1984" był bardzo przygnębiają lekturą, ale i dającą do myślenia. Najgorsza książką miesiąca? Tym razem szczęśliwie takiej nie było. Chyba nigdy nie nastawiałam tylu ocen po 8, jak w marcu.
  1. "Oślepiający nóż" Brent Weeks 
  2. "Okaleczone oko" Brent Weeks 
  3. "Już mnie nie oszukasz" Harlan Coben 
  4. "Przebudzenie" Stephen King 
  5. "Zakazane życzenie" Jessica Khoury 
  6. "Ekspozycja" Remigiusz Mróz 
  7. "Legion" + "Idealny stan" Brandon Sanderson 
  8. "Morderca bez twarzy" Hening Mankell 
  9. "Alcatraz kontra Bibliotekarze. Piasek Raszida" Brandon Sanderson 
  10. "Helisa" Marc Elsberg 
  11. "Obietnica krwi" Brian Mcclellan 
  12. "Krwawa kampania" Brian Mcclellan 
Kamyczuś. W tym miesiącu udało mi się przeczytać nieco więcej książek. Nie wiem czym zostało to spowodowane, ale cieszę się, bo to zawsze więcej bohaterów do kochania! Standardowo zacznę może od książek, które mnie niejako zawiodły... "Zakazane życzenie" Jessiki Khoury to nowe podejście do znanej wszystkim historii o lampie i Alladynie. Mamy dżinkę, nie dżina i oczywiście romans... Nie mogłam tego strawić biorąc historię serio. Była dla mnie nieco przesłodzona. Niby coś się działo, niby jakaś akcja, ale książka zupełnie do mnie nie trafiła. Oczywiście, niektórym na pewno się spodoba klimat i ta zakazana miłość. Kolejną pozycją, która (nie zrozumcie mnie źle, naprawdę mi się podobała) zawiodła pod względem wartkości akcji była "Helisa" Marc'a Elsberg'a. Bardzo lubię historie oparte o zagrażający ludzkości wirus, jakieś machinacje koncernów biotechnologiczn​ych i tutaj muszę przyznać, ze autor bardzo dobrze przygotował się w dziedzinie nowinek w tej kwestii. To co opisał nie jest bardzo dalekie od możliwości jakie nam daje nauka, więc tym lepiej się czytało. Początkowy zachwyt został zastąpiony po prostu chęcią poznania zakończenia, bo zaczynając od drugiej połowy książki akcja przestała wciągać i szczególnie nie porywała. Szkoda, bo miała ogromny potencjał na bardzo wysoką ocenę w moim mniemaniu :D Co dalej? Świetna oczywiście okazała się seria o Prochowych Magach, o których już rozpisała się Kirima. Poznałam pana Mroza i bardzo mi się spodobała jego "Ekspozycja" (chociaż w trakcie gubił gdzieś główny wątek...). Za pewne przeczytam kontynuację! Jest jeszcze kochany Sanderson i jego "Legion". Postać głównego bohatera przypadła mi do gustu. Mimo bycia geniuszem usilnie czyni z siebie człowieka normalnego rozmawiając ze swoimi aspektami i obdarowując je swoją wiedzą (hahaha). Tylko co czyni z nas normalnych? To byłoby zbyt nudne...

A jak tam wasze czytelnicze zmagania w marcu? :)
Copyright © 2016 Misie czytanie podoba , Blogger