Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 10/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 10/10. Pokaż wszystkie posty

26 lutego

26 lutego

Nie wszyscy odpłyniemy do Nieśmiertelnych Krain, czyli "Silmarillion" J.R.R. Tolkiena

Nie wszyscy odpłyniemy do Nieśmiertelnych Krain, czyli "Silmarillion" J.R.R. Tolkiena

Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie chcę przeczytać jej do końca.

Dla kogoś, kto, tak jak ja zna tylko Władcę Pierścieni i Hobbita, Silmarillion jest jednym, wielkim, brakującym elementem układanki. Autor zawarł w nim najważniejsze wydarzenia, jakie rozegrały się w jego świecie w ciągu tysięcy lat. Opisuje stworzenie Ardy i powstanie zła, które jest wpisane w historie tego świata, przekazuje, kim właściwie był Sauron, Elrond, Galadriela czy Gandalf. Obserwujemy pojawienie się elfów, ludzi i krasnoludów, widzimy, jakie przyjaźnie i niesnaski kształtowały się między nimi. Wszystko to dzieje się przed historią znaną nam z Władcy pierścieni i Hobbita, aczkolwiek ostatnia część książki, zatytułowana Pierścienie Władzy i Trzecia Era do tych powieści nawiązuje.

Ciężko jednoznacznie wyodrębnić wątek główny Silmarillionu, ponieważ tych wątków jest mnóstwo, ale gdybym miała wybrać jeden, wskazałabym na powstanie i wykradzenie Silmarilli przez Morgotha. Silmarille były trzema klejnotami, w których uwięziono światło dwóch Drzew Valinoru. Wspomnieć można jeszcze o poruszającej historii nieszczęsnych Dzieci Hurina czy miłości Berena i Luthien — obie te opowieści zostały wydane jako oddzielne książki. Obserwujemy powstawanie królestw, niesamowitych potęg zarówno elfów, jak i ludzi, a potem ich upadek, obserwujemy bratobójcze walki, zdrady, a czasem także bezsensowne rzezie. Najsmutniejszy był dla mnie upadek Numenoru, królestwa ludzi, których pycha, arogancja i strach przed śmiercią doprowadziły do tragicznego końca, ale za serce chwytał też wątek mordu elfów w Alqualondë, czyli pierwszego bratobójstwa w tolkienowskim świecie.
 

Zaznaczam jednak, że to tylko niewielka część tego, co w Silmarillionie można znaleźć. Ogrom wydarzeń, które autor przedstawił w swoim opus magnum potrafi oszołomić, i między innymi dlatego tej książki nie można czytać szybko. Silmarillion wymaga niesamowitego skupienia, ponieważ w gąszczu nazw krain geograficznych, mnogości bohaterów, powiązań między nimi, wydarzeń, o których czytamy, zgubić się jest bardzo łatwo. Wystarczy wyłączyć się na chwilę, i już nie wiemy, co się dzieje. To monumentalne dzieło potrafi przytłoczyć, a z drugiej strony zachwyca tym, jak dokładnie Tolkien przemyślał swój świat. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych detalach, wszystko jest bardzo piękne, ale jednocześnie niesamowicie smutne i melancholijne. Widać, że autor inspirował się wieloma innymi wierzeniami, religiami czy tradycjami, bo choćby upadek Numenoru porównać można z Atlantydą, Iluvatar to jedyny bóg, stworzenie świata przypomina to biblijne, a w historii Dzieci Hurina znaleźć można inspirację Edypem. Mimo wszystko Tolkien stworzył coś własnego, coś niesamowitego, i czytając Silmarillion ma się wrażenie, że czyta się książkę stamtąd, z tego właśnie świata, a nie z naszego, zupełnie jakby tamtejszy kronikarz spisał mitologię całej Ardy i przyniósł ją do nas. Bo to właśnie mitologię najbardziej przypomina Silmarillion; można też nazwać tę książkę swoistą biblią tolkienowskiego świata.


Wydanie tej książki jest przepiękne. Nowy Silmarillion posiada 45 ilustracji Teda Nasmitha, a całość drukowana jest na wysokiej jakości kremowym papierze. Twarda oprawa, obwoluta, tasiemka, większy format, dołączona mapka na wklejce, tablice genealogiczne, indeks osób i miejsc z krótkim ich wyjaśnieniem, czy nawet wskazówki dotyczące wymowy robią swoje. Dodatkowo to wydanie zawiera przedmowę Christophera Tolkiena, a także list Tolkiena do swego ówczesnego wydawcy. Zyskowy Silmarillion to po prostu fenomenalnie wydana książka i posiadanie jej w swojej biblioteczce to czysta przyjemność.

Silmarillion polecam więc każdemu, zwłaszcza fanom Tolkiena, którzy jeszcze tej książki nie mają za sobą. Można zacząć od niej przygodę ze Śródziemiem, ale bardziej polecałabym ją jako uzupełnienie po przeczytaniu Władcy pierścieni i Hobbita, jeśli ten świat zaciekawi Was na tyle, żebyście chcieli go pogłębić. Silmarillion zachwyca od samego początku i jestem pewna, że kiedyś jeszcze do tej książki wrócę. Śródziemie to coś, z czym ciężko rozstać się raz na zawsze. Marzy mi się teraz ekranizacja, taka na miarę tej, jaką dostał Władca Pierścieni. Kto wie, może kiedyś się jej doczekamy...?




24 stycznia

24 stycznia

Rychłoż się zejdziem znów? "Trzy Wiedźmy", Terry Pratchett

Rychłoż się zejdziem znów? "Trzy Wiedźmy", Terry Pratchett

Dzisiaj wyjątkowo będzie krótko. Trzy Wiedźmy to jedna z tych książek ze Świata Dysku, które już kiedyś czytałam, ale fabuła na tyle zatarła się w mojej pamięci, że i tak przeczytałam ją z chęcią. I to jest dokładnie ten Pratchett, którego uwielbiam. Właśnie za takie tomy Świat Dysku długo był moim numerem jeden.

Jeśli oceniać Trzy Wiedźmy w skali bolącego ze śmiechu brzucha, to daje tej książce pełne 10. Wszystko tutaj śmieszy, a jednocześnie Pratchett jak zwykle tak potrafi drwić z obranego akurat tematu, że przy okazji przemyca mnóstwo mądrych lub przekornych spostrzeżeń. Czasem jest poważniej, lecz głównie satyrycznie bądź po prostu humorystycznie. Tym razem autor wziął na tapetę dzieła Szekspira, zwłaszcza Makbeta, i ogólnie teatr. Znajdziemy też sporo nawiązań do najpopularniejszych baśni, w których występowały czarownice.  

Być zamordowanym to przecież dla króla śmierć naturalna, toteż w Trzech Wiedźmach umiera król, by królem mógł zostać ktoś inny, a syn zmarłego władcy zostaje szczęśliwie uratowany przez wiedźmy i dobrze ukryty. Rzecz jasna po latach ma dopaść go Przeznaczenie, by wrócił i odzyskał swój tron. Wszyscy przecież wiedzą, że tak to się powinno odbyć. Wie też i Pratchett i jak zwykle z tego kpi, przedstawiając nam nieco odmienną historię. Jednak nie fabuła jest tutaj najważniejsza, lecz sposób jej opowiedzenia. Sir Terry przechodzi samego siebie i przedstawia wszystko tak bardzo w krzywym zwierciadle, że zwyczajnie brak mi słów, by przekazać Wam, jak bardzo jest to cudowne. Wszystko, co napiszę, będzie olbrzymim niedopowiedzeniem, a wspaniałość tej książki po prostu ciężko ubrać mi w słowa.


– To musi być ze sto srebrnych dolarów! – jęknął Boggis i machnął sakiewką. – Przecież to nie moja skala! Nie moja klasa! Nie dam sobie rady z takimi pieniędzmi. Żeby tyle kraść, trzeba być w Gildii Prawników albo co.


W książce prym wiodą tytułowe trzy wiedźmy, a więc znana już nam z Równoumagicznienia niezastąpiona Babcia Weatherwax, ale też poznajemy drugą wspaniałą wiedźmę z zamiłowaniem do piosenki o jeżu, a więc Nianię Ogg, oraz dopiero zaczynającą Magrat Garlic. Cała trójka tworzy iście wybuchową mieszankę ze względu na swoje odmienne charaktery. Babcia Weatherwax jest tak bardzo konserwatywną starą panną, jak tylko można być, Niania Ogg z kolei lubi sobie wypić i przez liczbę swoich dzieci stworzyła własne mini-imperium, a Magrat wnosi powiew wiedźmowej nowoczesności, której ni w ząb nie rozumie pozostała dwójka. Gościnny występ zaliczy też sam Śmierć, co było bardzo miłym i przezabawnym akcentem w książce zważywszy na sytuację, w której się pojawił.


- Moje imię brzmi: WxrtHltl-jwlpklz - oświadczył demon z wyższością.
- Gdzie byłeś, kiedy rozdawali samogłoski? - wtrąciła Niania Ogg. - Stałeś za drzwiami?


Gdyby ktoś się zastawiał, czy można zacząć przygodę ze Światem Dysku od tej książki to tak, jak najbardziej. Każda z książek należąca do tej serii tworzy osobną opowieść, którą można czytać bez związku z innymi, warto jednak zachować chronologiczną kolejność w cyklach, żeby nie czuć dezorientacji. Moim ulubionym cyklem wciąż jest ten o Straży, ale Wiedźmy są zaraz za nim. To cudowne książki na poprawę humoru, przy czym ten humor wcale nas nie ogłupia. Polecam gorąco. :)


W serii Świat Dysku, cykl o Wiedźmach (inaczej Czarownice z Lancre):
1. Równoumagicznienie (tom 3)
2. Trzy Wiedźmy (tom 6)
3. Wyprawa czarownic (tom 12)
4. Panowie i Damy (tom 14)
5. Maskarada (tom 18)
6. Carpe Jugulum (tom 23)


30 września

30 września

Czytamy klasykę: "Ziemiomorze" Ursuli LeGuin

Czytamy klasykę: "Ziemiomorze" Ursuli LeGuin

Nadrabiając klasykę fantasy w pierwszej kolejności postanowiłam wziąć się za Ziemiomorze Ursuli LeGuin. Przeczytanie całej serii zajęło mi w sumie jakieś dwa miesiące. Niektóre tomy pochłonęłam w zastraszającym tempie, nad innymi musiałam się trochę pomęczyć. Dzisiejszy tekst będzie krótkim opisem wrażeń z mojej wyprawy do krain Ziemiomorza, wyprawy pełnej magii, refleksji i piękna.

Przede wszystkim muszę napisać, że Ziemiomorze zaskoczyło mnie tym, jak odmienne od siebie potrafią być poszczególne tomy w serii, a jednak tak naprawdę skupiać się na tym samym. Pierwsze trzy części kręcą się wokół dorastania, wewnętrznej przemiany i pokonywaniu samego siebie; jest tu dużo o odpowiedzialności za swoje czyny i o rzeczach, które są (powinny być) w naszym życiu najważniejsze. Co ciekawe, każdy z tych tomów śledzi losy innego bohatera, który na kartach książki dorasta. I tak w Czarnoksiężniku z Archipelagu będzie to Ged, w Grobowcach Atuanu poznamy Tenar, a Najdalszy brzeg przedstawi nam postać młodego księcia Arrena.
 
 Tylko dwójca tworzy jedność: świat i jego cień, jasność i mrok. Dwa bieguny Równowagi. Ze śmierci wyrasta życie, z życia śmierć; przez to, że są swymi przeciwieństwami, przyciągają się i na wieki odradzają. A wraz z nimi wszystko inne: kwiat jabłoni, migotanie gwiazd... W życiu czai się śmierć, w śmierci odrodzenie. Czym byłoby życie bez śmierci? Niezmienną, wieczną, jednostajną wegetacją? Czyż nie oznacza to śmierci pozbawionej odrodzenia?

Również atmosfera w tych książkach jest inna. W Czarnoksiężniku z Archipelagu podążaliśmy za Gedem, którego ścigał Cień, razem z nim uczyliśmy się magii i zaczynaliśmy rozumieć, że pewne błędy potrafią się ciągnąć za nami przez całe życie. W Grobowcach Atuanu praktycznie nie ruszamy się z jednego miejsca, a cała książka przesycona jest mrocznym, ponurym klimatem grobowców, śmierci i nieustannej ciszy. Najdalszy brzeg prezentuje nam wyprawę Arcymaga Krogulca i młodego chłopca ku nieznanemu, w której trakcie obaj, oczywiście, wkroczą na kolejny etap swojego życia. Dużo mówiło się tutaj o śmierci i jej akceptacji, idei nieśmiertelności, a w późniejszym tomie ten temat wraca. Z tych trzech książek i w ogóle z całej serii najbardziej podobał mi się tom pierwszy, ale tak naprawdę każdy z nich ma w sobie coś, co cenię. I im więcej czasu mija od momentu, w którym skończyłam czytać te książki, tym doceniam je coraz mocniej.


Późniejsze tomy nie są już dla mnie tak dobre, jak te trzy pierwsze, z wyjątkiem Opowieści z Ziemiomorza. To zbiór opowiadań, który w fantastyczny sposób dopełnia historię tej krainy i który czytało mi się tak dobrze, jak Czarnoksiężnika z Archipelagu. Najgorszym tomem jest dla mnie niewątpliwie Tehanu, czyli część czwarta w kolejności, która opowiada historię miłości dwojga doświadczonych przez życie ludzi, a także skrzywdzonej przez los Therru. Największy nacisk został tutaj położony na ukazanie zwykłej, szarej codzienności oraz trudów pracy kobiety, przez co ten tom bardziej przypomina obyczajówkę niż powieść fantasy. Przyznam, że Tehanu ogromnie mnie drażniło ukazaniem w jak najlepszym świetle kobiet, jednocześnie starając się pokazać mężczyzn od tej złej strony. Inny wiatr to opowieść o królu i jego towarzyszach, w której oczywiście chodzi o coś więcej niż tylko o kolejną wyprawę. Właściwie w całym Ziemiomorzu chodzi o coś więcej, to naprawdę piękna, filozoficzna seria fantasy, która zmusza nas do zatrzymania się i zastanowienia nad pewnymi rzeczami.

 - Czy szaty czynią z nas magów? - odparł ponuro.
- Nie - odpowiedział starszy chłopak. - Choć słyszałem, że dobre wychowanie czyni z nas ludzi.

Biorąc się za Ziemiomorze trzeba pamiętać, że nie są to książki przesycone akcją, widowiskowymi walkami, zabawnymi scenami czy wszystkimi tymi innymi rzeczami, do których przyzwyczaiła nas dzisiejsza fantastyka. Ziemiomorze to seria bardzo nieśpieszna, gdzie pewne rzeczy trzeba czytać między wierszami, bo autorka bardziej opisuje je czynem, niż słowem. Seria nie obfituje w dialogi, przez większość czasu ma się wrażenie, że historia opowiadana jest przez niezwykle uzdolnionego bajarza przy ognisku. Nie ma tu zbyt wielu bohaterów, wszystko jest bardziej kameralne, ciche, spokojne, i jest w tym niesamowity urok. Owszem, znajdziemy tutaj magię, znajdziemy i smoki oraz pełne niebezpieczeństw wędrówki, ale trzeba się nastawiać na to, że największy nacisk został położony na dojrzałe rozważania o ludzkiej naturze, życiu i śmierci, miłości i przyjaźni, a nie na elementy rozrywkowe.

Ziemiomorze oczywiście polecam każdemu, kto chciałby się z taką klasyką fantasy zapoznać. Jest to piękna seria napisana równie pięknym, dopracowanym językiem. Pozwala się zadumać i zatrzymać w pędzie dzisiejszego świata, wyciszyć, dlatego nie można jej czytać na szybko i po łebkach. To fantastyka bardziej wymagająca, ale warta poznania, choć jak wszystko nie spodoba się każdemu.


W serii || Zwartość tomu:
1. Czarnoksiężnik z Archipelagu <- ten tom omawiałam oddzielnie
2. Grobowce Atuanu
3. Najdalszy brzeg
4. Tehanu
5. Inny wiatr
6. Opowieści z Ziemiomorza




10 lipca

10 lipca

Czytamy klasykę: "Czarnoksiężnik z Archipelagu" Ursula LeGuin

Czytamy klasykę: "Czarnoksiężnik z Archipelagu" Ursula LeGuin

Na Ziemiomorze Ursuli LeGuin od dawna miałam ochotę, ale nigdy dość czasu i samozaparcia, by ową chęć przerodzić w czyn. Ciągle pojawiały się nowe książki, spychając tę pozycję coraz bardziej w dół. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: Ziemiomorze to klasyka fantasy, a wszyscy wiemy, że z klasyką to różnie bywa. To taka rosyjska ruletka: albo się spodoba i dołączymy do grona zachwycających się tą klasyczną pozycją, albo nam się nie spodoba, ale chwalić będziemy, bo na klasykę narzekać nie wypada.

Do sięgnięcia po twórczość LeGuin ostatecznie zmotywowało mnie to, że chciałam spróbować z audiobookami. Przeglądałam więc ofertę Legimi szukając jakiegoś ciekawego audiobooka i zobaczyłam Czarnoksiężnika z Archipelagu, tom, który otwiera Ziemiomorze. Ściągnęłam, zaczęłam słuchać w drodze do pracy i z pracy i... przepadłam. Do tego stopnia, że dwa razy prawie przejechałam przystanek.

Czarnoksiężnik z Archipelagu opowiada historię chłopca, który na początku swojej opowieści nosi imię Duny. Wychowuje się on pod okiem ojca kowala, ale przejęciem fachu po rodzicu kompletnie nie jest zainteresowany. Jego matka szybko odeszła z tego świata, a ciotka nie przejawiała nim żadnego zainteresowania, toteż Duny spędza dnie na włóczeniu się i psotach. Tak jest do momentu, w którym chłopiec ujawnia swój potencjał magiczny. Uczyć go zaczyna ciotka, wioskowa wiedźma, a chłopiec jest zachwycony magią i przede wszystkim władzą, jaką ta magia przed nim rozpościera. Mijają lata i Duny trafia pod opiekę pełnoprawnego, wyszkolonego maga, Ogiona, który nadaje mu jego prawdziwe imię - Ged. Chłopak wykazuje ogromny talent do magii, co jednocześnie sprawia, że jego buta, pęd do władzy i siły oraz własne poczucie wyższości tylko rosną. W końcu wpędza go to w kłopoty i Ged uwalnia Cień, czyli mroczną kreaturę nie z tego świata, która nie ustąpi, dopóki go nie dopadnie.

źródło

Książka jest fantastyczna. Ursula LeGuin w cudowny sposób snuje swoją opowieść, hipnotyzując słowem. Niesamowicie podoba mi się jej styl pisania, który potęguje wrażenie, że czytamy baśń, nie książkę fantasy. Język książki jest prosty, ale piękny, dopracowany i bogaty w szczegóły, a przy tym niezwykle oddziałujący na wyobraźnię. Sama powieść jest bardzo spokojna, wręcz senna, a jednak akcja porusza się do przodu w szybkim tempie. Autorka omija wszelkie zbędne opisy i zapychacze, w książce jest sama esencja tej historii. Przyśpieszone są też podróże, ponieważ kiedy Ged podróżuje z jakiegoś miejsca w inne, to w książce brak opisu, co jest pomiędzy punktem startu a miejscem docelowym. Bardzo podobał mi się taki zabieg, bo dzięki temu książka nie nużyła i nie trzeba było czytać o czymś nieistotnym dla fabuły. Czarnoksiężnik z Achipelagu ma tylko 240 stron, ale na jego kartach śledzimy losy Geda od dzieciństwa aż po pełnoletność, kiedy to został pełnoprawnym magiem, a potem wyrusza we własną podróż. Dodatkowo powieść jest bardzo uboga w dialogi. Głównie doświadczamy narracji i bardzo często to narrator informuje nas o słowach któregoś z bohaterów, przez co mamy wrażenie, że czytamy legendę o Gedzie.

Świat Ziemiomorza jest przesycony magią w każdym jego aspekcie. Wszystko ma swoją przyczynę, przeznaczenie, a mag instynktownie wie, gdzie należy iść i co należy zrobić. Kieruje nim tajemnicze coś, które nigdy nie dopuszcza do jego życia przypadków. Ursula LeGuin nie tłumaczy, jak w tym świecie działa magia, nie wyjaśnia zawiłości czarowania, a istotną rolę odgrywają tu jedynie imiona. Aby coś sobie podporządkować, aby coś pokonać, musimy znać prawdziwe imię tego czegoś. A poznawanie prawdziwych imion, jak i cała nauka czarnoksięstwa zajmuje wiele lat i wymaga ogromu pracy. Bardzo to fajne, że nawet jeśli Ged ma zalążki na takiego, któremu nikt nie podskoczy, to i tak musi włożyć dużo wysiłku, by swój talent oszlifować. Pojawiło się jednak w mojej głowie olbrzymie skojarzenie do książek Rowling, ponieważ w Czarnoksiężniku z Archipelagu też jest szkoła magii, która bardzo mocno przypominała mi Hogwart. Czyżby to tutaj znalazła się inspiracja dla uwielbianej Szkoły Magii i Czarodziejstwa?

Tak, w książce są smoki || źródło

Tym, co najbardziej zachwyciło mnie w książce, jest Cień, czy raczej to, co on sobą reprezentuje.
Cień jako efekt buty i arogancji Geda prześladuje go pokazując wręcz, że niektóre błędy mogą się za nami ciągnąć przez całe życie. A czym w ogóle jest ten Cień? Bardzo żałuję, że nie mogę tego zdradzić, bo wyjawiłabym w ten sposób najistotniejszy element całej książki, ale szalenie podobała mi się jego koncepcja. Domyśliłam się rozwiązania, gdy byłam w 3/4 lektury, ale to absolutnie nie odebrało mi przyjemność z przeczytania końcówki. Wręcz przeciwnie, zakręciła mi się łezka w oku, bo oto wspaniała historia dobiegła końca i zakończyła się we wspaniałym stylu.

Inna rzecz, która mnie zachwyciła to wartości, jakie LeGuin przemyca w swojej książce. To nie tylko powieść fantasy, ale też historia o dorastaniu, młodzieńczym buncie, pokonaniu samego siebie i o tym, co w życiu cenne. Te przesłania potęgują baśniowość całej książki. Sam Ged przechodzi fantastyczną przemianę, pokorniejąc i... po prostu dorastając. Przez pierwszą część książki chłopiec uczy się magi, druga część to powieść drogi, podczas której Ged zdobywa nowe doświadczenia i kształtuje siebie.

Choćbym bardzo chciała się czegoś przyczepić, to po prostu nie potrafię. Książka szturmem zdobyła moje serce i nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po następne tomy. To fantasy filozoficzne, piękne i dopracowane w każdym calu; to powieść, nad którą trzeba się zatrzymać i poświęcić kilka chwil refleksji. Czarnoksiężnika z Archipelagu polecam więc gorąco, choć mam tą świadomość, że nie spodoba się on każdemu. Ale warto przynajmniej spróbować.


PS. Dlaczego akurat "czarnoksiężnik"? Jakby nie było, "czarnoksiężnik" kojarzy nam się z tymi złymi magami, a przedstawieni tu czarnoksiężnicy zdecydowanie nie są mrocznymi indywiduami, które chcą zapanować nad światem...

PS2. Nie polecam filmu.

PS3. Jest jeszcze film anime Opowieści z Ziemiomorza Studia Ghibli, ale z tego co się zorientowałam dotyczy późniejszych tomów, więc póki co nie oglądałam :)




28 stycznia

28 stycznia

W poszukiwaniu mitycznego artefaktu. "Żałobne opaski" Brandona Sandersona

W poszukiwaniu mitycznego artefaktu. "Żałobne opaski" Brandona Sandersona
"Żałobne opaski" to kolejna część serii "Ostatnie Imperium" autorstwa Brandona Sandersona. Książka jest tak samo dobra, jak poprzednia, a nawet lepsza, bowiem przy końcówce historia nabiera takiego tempa i budzi w czytelniku tyle emocji, że potem ciężko jest spać spokojnie. Sanderson nie oszczędza ani swoich bohaterów, ani nas. Naprawdę rzadko który autor jest w stanie wywołać u mnie taką huśtawkę emocjonalną, jak on.


12 stycznia

12 stycznia

Niech twój uśmiech krwawi, czyli "Cienie tożsamości" Brandona Sandersona

Niech twój uśmiech krwawi, czyli "Cienie tożsamości" Brandona Sandersona
Po genialnym „Stopie prawa” oczywiście musiałam wziąć się za kolejną część serii „Ostatnie imperium”, czyli za „Cienie tożsamości”. Autorem jest Brandon Sanderson, człowiek, który niszczy mi życie, bo przez jego książki każda inna jest do kitu, a po dobrnięciu do ostatniej strony świat wydaje się taki pusty, ponury i nijaki. To powinno być karalne. Chociaż nie. Nie powinno. Niech tylko pisze szybciej.

„Cienie tożsamości” to druga część kwadrylogi Waxa i Wayna, a zarazem piąta całego cyklu. Po poprzednim, brawurowym tomie pełnym akcji, strzelanin i dobrego humoru, Sanderson nieco zwalnia i nadaje historii powagi. Owszem, humor wcale nie zniknął i wciąż można przeczytać wyśmienite, cięte i zabawne dialogi, ale całość stała się znacznie poważniejsza. Dowiadujemy się więcej o przeszłości naszych bohaterów, oraz jesteśmy świadkami pewnej tragedii w życiu Waxa. Na scenę wkracza też bóg, Harmonia, który ma brzydki nawyk gadania do ciebie w twojej głowie. Żeby wszystko dobrze zrozumieć, tym razem bardzo potrzebna jest znajomość trzech pierwszych książek z cyklu, bowiem przeszłość powraca i odgrywa tutaj znaczącą rolę.

Waxilium pomyślał szybko i zrobił to, co przyszło mu najłatwiej. Przyjął dramatyczną pozę na gruzach (…)

W „Cieniach tożsamości” nie ma porwań, ale za to jest wyścig z czasem aby dopaść oszalałego mordercę i powstrzymać wybuch rewolty. Świat Sandersona przeżywa rewolucję przemysłową, pojawiają się elektrownie, automobile, a wśród klasy robotniczej i tych najbiedniejszych mieszkańców Elendel zaczynają się niepokoje i bunt. Miastu grozi chaos, który pracowicie podsyca morderca. Rzecz jasna na jego drodze stanie duet Waxa i Wayna… a właściwie trio, bo do całej paczki dochodzi jeszcze błyskotliwa Marasi, poirytowana faktem, że legendarny stróż prawa z Dziczy ją ignoruje.
Kusiło go, by nazwać go najgorszym w życiu, ale to by z pewnością była przesada. Najgorszym dniem jego życia będzie ten, w którym umrze.

W tym tomie bliższa stała mi się Steris, narzeczona Waxa, która zrobiła się ciut bardziej ludzka… a może po prostu mi jako czytelnikowi łatwiej było ją w końcu zrozumieć. I choć Waxowi bardziej pasuje Marasi (w końcu to ona jest tą inteligentą, bystrą kobietą, która chce bronić prawa i łapać morderców), to ja kibicuję skrytej w sobie Steris, która ma problemy w dogadywaniu się z ludźmi do tego stopnia, że na każdą okazję musi mieć plan - i to w kilku wariantach. Pojawiła się też nowa postać konstabla-generała Aradela, który robi to, co trzeba i nie jest zadufanym w sobie bucem, oraz MeLaan, kobiety, z którą można iść do baru na piwo i urządzić konkurs bekania. Tak, to wciąż jest zabawna i absolutnie nie drętwa książka, gdyby ktoś się zastanawiał.

Tatko mi kiedyś rzekł: „Synu, trzymaj fason i zawsze się uśmiechaj”. Dlatego kiedy sprawy zaczynają się sypać, walę twarzą w ścianę, aż uśmiech zaczyna mi krwawić, i czuję się lepiej. Na mnie działa. A przynajmniej tak myślę. Niezbyt dobrze pamiętam, bo zbyt wiele razy oberwałem w głowę.

Osobiście nie mogę się też nadziwić postaci, jaką jest Wayne. Wbrew pozorom, kiedy się przebić poprzez głupotę, błazenadę i ogólny idiotyzm, jaką Wayne sobą przedstawia, możemy odkryć, że to naprawdę mądry, spostrzegawczy facet, o tak dobrym sercu, że spokojnie można by go rozdzielić na kilka osób i jeszcze by zostało. Wayne jest genialnym bohaterem, który doskonale rozumie innych ludzi, i choć ma trochę nierówno pod sufitem, to zwyczajnie nie sposób go nie kochać.
 
 
(…) popatrzył na Wayne’a i skinął głową z miną, którą Marasi często widziała, kiedy dwaj mężczyźni na siebie patrzyli. O ile umiała to ocenić, oznaczała ona coś pomiędzy „Niezła robota” a „Dupek z ciebie, sam chciałem to zrobić”.

„Cienie tożsamości” to książka odrobinę grubsza od swojej poprzedniczki, o jakieś 50 stron. Wydanie wciąż jest świetne: marginesy o odpowiedniej wielkości, dobra czcionka, łatwość, z jaką książką się otwiera, tasiemka do zaznaczania strony, no i ta twarda oprawa. Wewnątrz ponownie znajdują się strony zawierające wycinek z gazety, i jest to bardzo fajny akcent, choć przyznam się, że tym razem nie chciało mi się ich czytać.

Ocena: 10/10. 
Chyba nikt nie spodziewał się innej :)

"Cienie tożsamości", Brandon Sanderson, wydawnictwo MAG, rok wydania 2016, s. 352

Poprzednie w serii:
1. Z mgły zrodzony
2. Studnia wstąpienia
3. Bohater wieków


03 stycznia

03 stycznia

Sherlock Holmes w stylu Sandersona, czyli o "Stopie prawa"

Sherlock Holmes w stylu Sandersona, czyli o "Stopie prawa"

Brandon Sanderson to moje osobiste odkrycie ubiegłego roku. Zaczęło się od „Drogi Królów”, potem przyszła pora na serię ze świata Scadrial, którą rozpoczynał „Zrodzony z mgły”. W internetach panują podzielone opinie na temat tego, która z tych dwóch historii jest lepsza; ja do niedawna uważałam, że niezaprzeczalnie jest to Archiwum Burzowego Świata, ale teraz wiecie co?

Teraz zwyczajnie nie jestem w stanie zdecydować.

Pierwsza era, w skład której wchodziły książki „Z mgły zrodzony”, „Studnia wstąpienia” i „Bohaterów wieków” niezaprzeczalnie była świetna, a im dalej, tym robiło się coraz lepiej. „Stop prawa” zapoczątkował drugą erę, gdzie Sanderson zaserwował nam przeskok czasowy o trzysta lat do przodu. Bohaterowie poznani w trzech poprzednich tomach są już przeszłością, a świat się zmienił, rozwinął, ewoluował. Zmienił się też zupełnie klimat książki – wcześniej był mroczny, pełen popiołu i tego poczucia, że na kartach książki dzieje się coś wielkiego. Tutaj mamy lekką, komediową historię pełną zwrotów akcji, humoru i Waxa i Wayne’a.

 
- (…) No dobrze. Studiuję prawo karne i behawiorystykę kryminalną.
- I to jest coś, czego należy się wstydzić? – spytał Waxilium. Popatrzył zdezorientowany na Wayne’a.
- Cóż, usłyszałam, że to mało kobiece. Ale poza tym… cóż, siedzę tu z wami.. i… no wiecie… jesteście jednymi z najsławniejszych stróżów prawa na świecie i w ogóle…
- Zaufaj mi – odezwał się Waxilium. - Nie wiemy tak wiele, jak mogłoby ci się wydawać.
- Co innego, gdybyś studiowała błazenadę i idiotyzm – dodał Wayne. - W tej kwestii rzeczywiście jesteśmy ekspertami.

Sam autor otwarcie mówił o tym, że kwadrylogia Waxa i Wayne to taki skok w bok, coś, co napisał dla zabawy i co, jak sam określił, jest „szczęśliwym, improwizowanym przypadkiem”. Książki o nich miały być krótkie, zabawne, szybkie i lekkostrawne, przejściowe w całej serii, bo tylko zapowiadające wielkie zmiany. Sanderson od początku zamierzał pokazać zastosowanie Allomacji w różnych ramach czasowych, ale tego akurat nie planował. Kurczę, skoro on potrafi pisać tak genialne książki pod wpływem impulsu, niekoniecznie nawet do publikacji, to ja jestem ciekawa, co on potrafi, gdy już coś zaplanuje. A nie, zaraz. Przecież mamy „Drogę Królów” i poprzednie trzy części, po przeczytaniu których ciężko się pozbierać. W zasadzie z Sandersonem mam taki problem, że po jego książkach każda inna jest mdła, nudna i pozbawiona polotu. To rujnuje cały mój czytelniczy świat, i w efekcie potem nie mam ochoty na czytanie czegokolwiek.

No chyba, że akurat Sanderson wypuścił nową książkę.

Wracając do tematu przewodniego, "Stop prawa”, choć w innym klimacie niż trylogia go poprzedzająca, wciąż jest świetny i wciąga jak bagno. Książka jest znacznie chudsza niż wcześniejsze tomy, ale to nic, bowiem wszystko wynagradza tempo. Ledwo zdążysz przyswoić sobie jeden zwrot akcji, ochłonąć po nim, a tu bach! Już dzieje się coś kolejnego często w momentach, w których zupełnie się tego nie spodziewasz. Siłę napędową nowej serii (podserii?) niewątpliwie stanowi barwny, genialny i przewspaniały duet Waxa i Wayne’a. Brak tej dwójki sporo by książce odjął. Sanderson znany jest z tego, że tworzy oryginalne, dopracowane światy i wyrazistych bohaterów; tutaj stworzył swój własny duet stróżów prawa, których zwyczajnie nie sposób nie pokochać. Są to postacie przeciwstawne, i w ten sposób Wax jest tym poważniejszym, bardziej odpowiedzialnym lordem z Miasta, który większość swojego życia spędził pilnując porządku w Dziczy, a Wayne to uroczo nieznośny, bezczelny lekkoduch o lepkich palcach, który nie kradnie, ale się wymienia. No bo kto by nie chciał wymienić dobrej, jedwabnej koszuli za policyjny mundur? Obu panów łączy silna, męska przyjaźń, i obaj mają na swoim koncie bagaż doświadczeń. Oprócz tej dwójki są oczywiście jeszcze inni bohaterowie, spośród których najbardziej wyróżnia się Marasi, bystra, inteligentna i odważna dziewczyna, która stanowi kobiecy pierwiastek w tej historii, i choć dotrzymuje kroku naszym stróżom prawa, to nic nie traci ze swojej kobiecości. Nawet kobiece postacie w wydaniu tego autora nie są irytujące, ale szybko zrównują naszą sympatię :)

- Wayne! Chyba nikt wcześniej nie zwrócił się do mnie w tak ordynarny sposób.
- Dążę do doskonałości, kobieto. Dążę do doskonałości. Ale nie martw się, jak już mówiłem, jesteś bardzo miła, ale nie masz dla mnie wystarczającego kopa. Lubię kobiety, które mogłyby mi zdefasonować twarz ciosem z półobrotu.

No dobrze, ale o czym „Stop prawa” w zasadzie jest? Ciężko tutaj napisać cokolwiek bez spoilerów, powiedzmy więc jedynie, że jest to książka o porwaniach i pilnowaniu porządku, ze świetnymi dialogami, żywymi bohaterami, gdzie pełno jest rewolwerów, strzelanin i pościgów, a wszystko to doprawione szczyptą romansu i całym wiadrem genialnego humoru. Ponownie mamy do czynienia z Allomacją, gdzie ludzie potrafią wyczyniać różne cuda dzięki połknięciu konkretnych metali, oraz z Feruchemią, gdzie magazynuje się w nich własne… hm, „zdolności”. Książki z pierwszej ery można czytać niezależnie od tych z drugiej, ale ja polecam jednak zacząć od „Z mgły zrodzonego”, bo dzięki temu jest się w stanie wyłapać pewne smaczki i ogólnie lepiej zrozumieć świat, w którym się znaleźliśmy. No i szkoda pominąć te trzy genialne pozycje. Generalnie bardzo podoba mi się koncepcja tego czasowego przeskoku, gdzie bohaterowie których znamy z poprzednich tomów, są teraz legendą, są tymi, którzy zmienili świat i dokonali czegoś wielkiego, a w „Stopie prawa” widzimy skutki ich działań, widzimy to, co udało im się stworzyć. Myślę, że to jest niesamowite i przez to mój szacunek do Sandersona tylko rośnie.

Na koniec chciałam powiedzieć kilka słów o wydaniu, które ponownie cieszy oczy i och, kurczę, jak to ślicznie prezentuje się na półce! Twarda oprawa i przepiękna okładka, szata graficzna utrzymana w tej samej tonacji, odpowiednia szerokość marginesów i łatwość, z jaką książką się otwiera i nie zamyka nam w trakcie czytania to coś, co uwielbiam i będę wychwalać w nieskończoność :)

A gdybym miała mówić o wadach „Stopu prawa”… zaraz, wady? Jakie wady?
Ocena: 10/10

"Stop prawa", Brandon Sanderson, wydawnictwo MAG, rok wydania 2016
Copyright © 2016 Misie czytanie podoba , Blogger