31 lipca

31 lipca

Lipiec w książkach, czyli podsumowanie miesiąca

Lipiec w książkach, czyli podsumowanie miesiąca

Lipiec zleciał mi błyskawicznie i totalnie się rozleniwiłam. Niby nie mam wakacji, bo pracuję, ale jednak wolne weekendy potrafią naładować baterie. Niestety w sierpniu muszę wrócić na ziemię, bo trzeba wziąć się za naukę do poprawek, od których nie udało mi się ustrzec. Czeka mnie też urlop i tydzień nad morzem, więc z jednej strony nie chcę tego sierpnia przez naukę, a z drugiej strony nie mogę się doczekać urlopu :)

Lipcowe podsumowanie trochę urozmaiciłam, dodając tutaj rubryczkę "filmy" i "gry". Jak widzicie, ciągle kombinuje z tymi podsumowaniami żeby były ciekawsze. Kiedyś myślałam, żeby zrobić sobie osobny kącik na filmowo-growo-serialowe rzeczy, ale jednak to blog książkowy i nie chcę aż tak zbaczać z tematu :)

Filmy

źródło
W lipcu obejrzałam sporo filmów, a miesiąc zaczął się od horrorów. Wspominałam przy okazji tekstu o Koralinie, że jestem strachliwą osobą, więc w lipcu miałam objaw masochizmu. Obejrzałyśmy z Kam Sinister, który naprawdę był dla mnie straszny. Dawno już nie oglądam horroru, który nie byłby kiczowaty, nie opierał się na krwi i flakach i miał fabułę. Co prawda film przedstawiał brutalne sceny morderstw, ale sam strach opierał się na czymś zupełnie innym. Potem oglądałyśmy Rings, nową odsłonę znanej wszystkim historii o dziewczynce, która wyłazi ze studni i wydzwania z informacją, że za 7 dni umrzesz. Ten horror był zdecydowanie słabszy niż Sinister, chociaż momentami i tak mnie straszył. Końcówka była oczywista i nie rozumiem, jak ma się wypluwanie włosów do odrodzenia. 

Obejrzałyśmy też Wonder Woman i jest to pierwszy film z DC Comics, który naprawdę mi się podobał. Aktorka wcielają się w rolę Diany zagrała ją świetnie, bardzo podobała mi się też kreacja Steva, a Remus Lupin w swojej roli niesamowicie mnie rozbawił. Mimo wszystko wciąż wolę filmy od Marvela. Mumia (2017) jest tak beznadziejna, jak mówią o niej internety. Można z niej czerpać rozrywkę kiedy się pomyśli, że ogląda się komedie. A jeśli już jesteśmy przy komediach, to fantastyczną jest W starym dobrym stylu. Grają w niej trzy duże nazwiska (Morgan Freeman, Michael Caine i Alan Arkin) jako przesympatyczni, pocieszni staruszkowie, którzy w równie pocieszny sposób staną się przestępcami. Film jest zabawny, ciepły i niezwykle przyjemny, to taka komedia z klasą, która ogromnie mi się podobała. W kinie byłam na Spiderman: Homecoming i aż ciśnie się, żeby napisać "stary, dobry Marvel". Fajny to był film, i podobało mi się pokazanie młodego superbohatera, który nie do końca sobie z tym superbohaterowaniem radzi. Aha, w lipcu była jeszcze Koralina, którą obejrzałam zaraz po przeczytaniu książki. Ekranizacja jest bardzo dobra, chociaż zupełnie inna od pierwowzoru. Jest też straszniejsza i bardziej psychodeliczna i nie mogę się zdecydować, co podobało mi się bardziej.

Gry

źródło
Zaczęłam grać w Mass Effect 3 i... może skończę to za dwa miesiące biorąc pod uwagę częstość mojego grania. Mass Effect to taka space opera, generalnie chodzi o to, że ratujemy galaktykę przed złymi Żniwiarzami, którzy cyklicznie co xxx tysięcy lat wycinają w pień wszystkie rasy, robiąc totalny reset. W tle nie może oczywiście zabraknąć romansów i dramatów twojej załogi. Uwielbiam tę serię, dwie pierwsze części ogromnie mi się podobały i strasznie żałuję, że zaczęłam grać mężczyzną a nie kobietą, bo nie mogę sobie poromansować z Garrusem. Ech, problemy.

Opublikowane teksty

Grało się. "Wszyscy patrzyli nikt nie widział" Tomasza Marchewki 4/10
Czytamy klasykę: "Czarnoksiężnik z Archipelagu" Ursula LeGuin 10/10
Historia trzech pokoleń. "Czerwone Dziewczyny" Kazuki Sakuraba 9/10
Horror dla dzieci? "Koralina" Neil Gaiman 8/10
Tak kończy się świat. "Piąta pora roku" N. K. Jemisin 9/10
Daj się porwać wyobraźni. "Opowieści sieroty. W ogrodzie nocy" Catherynne M. Valente 8/10

Garść statystyk

Wyświetlenia: 10155 (było 7485)
Liczba obserwatorów: 86 (było 71)
Liczba obserwatorów na facebooku: 52 (było 40)
Liczba obserwatorów na instagramie: 182 (było 143)

Co przeczytałam?

  • Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy, Paweł Reszka
  • Piąta pora roku, N. K. Jemisin
  • Metro 2033, Dimitry Glukhovsky
  • Calamity, Brandon Sanderson
  • Koralina, Neil Gaiman
  • Grobowce Atuanu, Ursula LeGuin
  • 1945. Wojna i pokój, Magdalena Grzebałkowska
  • Czarny pryzmat, Brent Weeks
  • Wrota Obelisków, N. K. Jemisin
Pobiłam swoje wszelkie rekordy i przeczytałam całe 9 książek! Jestem dumna z tego wyniku. Jak zwykle króluje tutaj fantastyka, bo czytanie innych książek słabo mi idzie, chociaż się staram. Miesiąc zaczęłam od Małych bogów Pawła Reszki i jest to reportaż który wzbudził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony fajnie, że realia lekarzy zostały nam przybliżone, ale z drugiej autor za bardzo poszedł w jedną stronę i momentami to jedno, wielkie narzekanie lekarzy na swoją pracę i pensję. O Piątej porze roku już pisałam, książka ogromnie mi się spodobała. Pod koniec miesiąca udało mi się sięgnąć po kontynuację, czyli Wrota Obelisków. Tom drugi jest tak samo dobry, jak poprzedni, chociaż nie było w nim aż takiego trzęsienia ziemi. Metro 2033 to dobra książka, strasznie podobał mi się jej klimat, chociaż miała momenty, gdzie wiało nudą. Ale to chyba cecha książek Glukhovskiego, bo w Futu.Re miałam tak samo. Calamity faktycznie ma przesłodzoną i zwaloną końcówkę, ale poza tym nie jest źle. O Koralinie również już pisałam, a Grobowce Atuanu spodobały mi się mniej, niż Czarnoksiężnik z Archipelagu, ale wciąż oceniam wysoko. Reportaż Magdaleny Grzebałkowskiej czytało mi się jak dobrą powieść i cieszę się, że na niego trafiłam. Natomiast Czarny Pryzmat... o nim mam już gotową notkę, gdzie trochę sobie ponarzekałam, ha.

Stosik


Książek dużo, ale bez obaw, kupiłam z tego stosu tylko dwie, a moje własne są cztery. Rozgwieżdżone niebo udało mi się wygrać w konkursie urodzinowym u Olgi, za co bardzo dziękuję. Utknęłam gdzieś w połowie tej książki. Ogółem rzecz biorąc jest przeciętna, ale nie potrafi przykuć mojej uwagi. Ganbare. Warsztaty umierania dostałam w prezencie od Kam (dziękuję! :*), a Ulicę tysiąca kwiatów kupiłam sama. To książka używana, z allegro, za całe 5 zł... a jak już kupowałam, to dobrałam sobie Amerykańską Gejszę żeby mi się przesyłka lepiej kalkulowała (tak, tak to sobie tłumacz, Kirima). Stos po prawej to wszystko książki pożyczone. Morfina i 1945. Wojna i pokój są z biblioteki, reszta jest od Kam. Jestem z siebie bardzo dumna, że w tym miesiącu kupiłam tylko dwie książki, które kosztowały mnie w sumie 20 zł. Odwyk działa dobrze :)

A jak lipiec u Was? :) 

26 lipca

26 lipca

Daj się porwać wyobraźni. "Opowieści sieroty. W ogrodzie nocy" Catherynne M. Valente

Daj się porwać wyobraźni. "Opowieści sieroty. W ogrodzie nocy" Catherynne M. Valente

Opowieści sieroty to pierwsza książka z serii Uczta Wyobraźni wydawanej przez MAG, która wpadła mi w ręce. Pełny tytuł części pierwszej nosi nazwę Opowieści Sieroty. W ogrodzie nocy. I chociaż na początku strasznie ciężko było mi wgryźć się w tą powieść i czerpać z niej przyjemność, to po jej skończeniu czułam ogromną satysfakcję. Jeśli miałabym opisać tę książkę jednym zdaniem, to powiedziałabym, że idealnie pasuje do nazwy serii. Autorka dała tutaj prawdziwy popis wyobraźni.

Opowieści sieroty. W ogrodzie nocy to mnóstwo pomniejszych historii, które opowiada księciu mieszkająca w ogrodzie samotna dziewczynka. To sierota, której ludzie się boją uważając ją za demona. Książę natomiast to młody chłopak, który cierpiąc na nadmiar wolnego czasu wymyka się z pałacu. W zamian za historie wytatuowane tuszem na powiekach dziewczynki, książę przynosi jej jedzenie i dotrzymuje towarzystwa. Różni ich wszystko, ale łączą ich opowieści. Opowieści fascynujące, pełne wymyślnych stworzeń i historii, których nie powstydziłby się niejeden baśniopisarz. Książka dzieli się na dwie księgi, a każda z nich stanowi jedną, większą opowieść. Pierwsza z nich to Księga Stepu, w której nadrzędnym bohaterem jest inny książę, Leander. W drugiej jest to blada dziewczynka o imieniu Śnieg, a księga nosi nazwę Księgi Morza.

Zacznijmy od tego, że Opowieści sieroty to powieść szkatułkowa. Nasza dziewczynka opowiada księciu historię o Leandrze, ale w tej historii ktoś inny opowiada historię Leandrowi, i tak kilka poziomów w dół. Właściwie każda z historii jest przez kogoś opowiedziana, i w tej opowiadanej części ktoś inny rozpoczyna snuć kolejną opowieść. To taka opowiadaniowa incepcja, a wątków w książce jest mnóstwo. Przez taki zabieg bardzo łatwo się w książce pogubić i potrzeba do niej dużego skupienia. To z kolei może zmęczyć i stanowić dla czytelnika barierę. Za to satysfakcja z tego, że w historii znajdziemy odniesienia do innej, a nawet rozpoznamy bohatera zanim padnie jego imię, jest ogromna. Losy bohaterów przeplatają się ze sobą, tworząc spójną całość, wszystko ładnie się zazębia i tak naprawdę dopiero pod koniec widać, jak wielki ogrom pracy autorka musiała włożyć w napisanie Opowieści sieroty. Warto dodać, że historie nie łączą się tylko w granicach poszczególnej księgi, bowiem bohaterów z pierwszej możemy odnaleźć w drugiej.

źródło
W książce można przeczytać o przeróżnych dziwach. Znajdziemy tutaj Gwiazdy, które żyją wśród nas, zmieniające kształt wiedźmy, królów czapli, czarowników, bóstwa, selkie, leukrottę, gryfy, centaury, ogniste ptaki.. wymieniać można naprawdę długo. To w połączeniu z pięknym, bogatym językiem autorki oraz pewnymi wartościami, które nam przekazuje, nadaje całości kształt baśni. Zarówno budowa książki, jak koncepcja opowieści snutych księciu przez dziewczynkę przypomina Baśnie tysiąca i jednej nocy, tylko w takiej wersji fantasy. Opowieści sieroty mają cudowny, magiczny klimat, gdzie naprawdę można poczuć się jak skryty w ogrodzie chłopiec, zafascynowany ogromną ilością egzotycznych historii, które uzależniają i których chce się więcej. Swoje robi też niezwykle barwny język autorki. Catherynne M. Valente snuje swoją opowieść w sposób wręcz poetycki, stosując niezliczone ilości pięknych, lecz prostych porównań, które mocno działają na wyobraźnię. Niestety taki język na dłuższą metę mnie męczył i nie potrafiłam czytać Opowieści zbyt długo za jednym zamachem. Po skończeniu książki czuję przesyt, ale jednocześnie bardzo ciepło ją wspominam. W pierwszym tomie nie wyjaśnia się nic o dziewczynce, księciu ani losach świata, toteż by dowiedzieć się, o co chodzi, będzie trzeba sięgnąć po tom drugi. Z pewnością to zrobię, ale nie za szybko. W książce nie ma porywającej akcji, całość opowiadana jest nieśpiesznie i myślę, że w taki właśnie sposób trzeba też ją czytać.


Zawsze mamy kogoś, kto według nas świeci jaśniej niż my, i uważamy, że nie jesteśmy nawet księżycem ich słońca, tylko martwym kamieniem unoszącym się w kosmosie obok ich złota i blasku.

Podsumowując, jestem pod ogromnym wrażeniem stylu Catherynne M. Valente jak i Opowieści sieroty. W ogrodzie nocy, ale paradoksalnie książka mnie zmęczyła. To trudna lektura, ale bardzo satysfakcjonująca gdy już dobrniemy do końca. Polecam ją wszystkim tym, którzy szukają nietuzinkowych historii fantasy jak i prawdziwej uczty wyobraźni. Ostrzegam tylko, że szybko możecie się lekturą zmęczyć - odłóżcie ją wtedy na chwilę i dajcie sobie moment wytchnienia. Szczególnie ciężko jest przebrnąć przez początek, ale w ostatecznym rozrachunku naprawdę warto.
 


21 lipca

21 lipca

Tak kończy się świat. "Piąta pora roku" N. K. Jemisin

Tak kończy się świat. "Piąta pora roku" N. K. Jemisin

Mam ostatnio szczęście do dobrych książek. W przypadku Piątej Pory Roku byłam równie sceptyczna jak przy recenzowanym niedawno Ostrzu Zdrajcy. Z tym, że Piąta Pora Roku podbiła moje serce całkowicie. Macie czasami wrażenie, że niektóre powieści są pisane specjalnie dla was? Nie? Cóż, ja tak miałam tym razem.

N. K. Jemisin to autorka wcześniej zupełnie mi nieznana. Jej zachwalaną Piątą Porę Roku widziałam w internecie na niemal każdym blogu, instagramie czy youtube. Dodatkowo polecał ją nawet Sanderson, a na pewno już wiecie, że ja uwielbiam tego autora i bardzo często na tym blogu o nim przynudzam. Książka jest też nagrodzona nagrodą Hugo w 2016 roku i wśród innych powieści fantasy wyróżnia się naprawdę mocno. Jemisin stworzyła tutaj zupełnie nowy świat, nową rasę, nowy system magii i miała naprawdę oryginalne pomysły względem narracji. Dodatkowo jest to bardzo ciekawe spojrzenie na postapokaliptyczną wizję świata. Ja jestem oczarowana. Ale może zacznijmy od początku.

Bezruch. W tym świecie co jakiś czas następuje długa zima zwana piątą porą roku. Pojawia się ona cyklicznie, wywołana przez aktywność sejsmiczną lub inny kataklizm. Czas trwania piątej pory roku określa się sezonem. W jej trakcie występują trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, tsunami... To okrutny sprawdzian dla ludzi, którzy żyją w ciągłym zagrożeniu nie wiedząc, kiedy tym razem przyjdzie im uciekać i walczyć o swoje życie. Czy mają dość zapasów? Czy przetrwają zimę? Czy teren, na którym mieszkają, na pewno jest bezpieczny? Piąta pora roku zaczyna się od końca świata, po czym autorka beztrosko rzuca "miejmy to z głowy i przejdźmy do ciekawszych rzeczy". Nad gniewem Ojca Ziemi mogą zapanować jedynie górotwory, pogardliwie określane mianem rogga. Górotwór potrafi wpłynąć na zdarzenia sejsmiczne, manipuluje termalnymi, kinetycznymi i innymi formami energii (pozdrawiam słowniczek na końcu książki). Takimi osobami są właśnie nasze narratorki.

To bogowie w kajdanach. (...) Poskramiacze dzikiej ziemi, spętani w uzdy i kagańce.


Najpierw poznajemy Essun, dorosłą kobietę koło czterdziestki, której świat właśnie rozpadł się na drobne kawałeczki. Mąż Essun dowiedziawszy się, jaką mocą włada jego żona zakatował ich synka, który również przejawia te zdolności, zabrał córkę i uciekł. Żądna zemsty Essun będzie go ścigać. Sjenit to młodsza kobieta w okolicach dwudziestego roku życia, która ukończyła naukę w Fulcrum, gdzie szkoli się górotwory i otrzymała misję z najpotężniejszym górotworem, jaki chodzi po tej ziemi. Najmłodsza, Damaya, to jeszcze dziecko które dopiero co odkryło w sobie górotwórcze zdolności. Rodzice zamknęli ją w stodole w obawie przed jej mocą.

Randomowy obrazek który przerywa ścianę tekstu || źródło

Pierwsze co rzuca się w oczy podczas czytania tej książki, to narracja. Nie jest ona w całej książce stała, ponieważ zmienia się w zależności od bohaterki. W przypadku Essun mamy rzadko spotykaną w literaturze narrację drugoosobową. Chodzi o to, że narrator zwraca się bezpośrednio do Essun. Osobiście pierwszy raz spotkałam się z takim typem narracji, i chociaż z początku czułam się... dziko, to bardzo szybko się do niej przyzwyczaiłam i pochłonięta wydarzeniami, o których opowiadała autorka, przestałam zwracać na nią uwagę. Teraz, gdy książka jest już za mną mogę z cała pewnością powiedzieć, że w tym przypadku ta narracja mi się podobała. Kiedy do głosu dochodzi Sjenit lub Damaya, przechodzi ona w trzecioosobową, ale w czasie teraźniejszym. Poniżej wklejam próbkę kompletnie przypadkowego fragmentu z książki.

Lerna okrąża ciało i chwyta cię za rękę. Jest delikatny, ale stanowczy i nie poddaje się, kiedy początkowo nie chcesz się poruszyć. Pociąga po prostu mocniej i w końcu musisz wstać albo się przewrócić. Pozostawia ci tylko taki wybór. Wstajesz. Z tą samą delikatną stanowczością prowadzi cię w stronę drzwi.

Ta zabawa narracją w połączeniu ze stylem autorki kompletnie mnie zauroczyła. Jemisin posługuje się bogatym, barwnym językiem tworząc bardzo plastyczne opisy. A jednak gdy autorka opisuje bardziej przyziemne czynności jak seks nie wysila się na poetyckie sformułowania i duchowe doznania, tylko sucho zaznacza że tak, to miało miejsce i tak, nie boję się użyć kilku dosadniejszych słów. No właśnie, skoro jestem już przy tym temacie to musicie wiedzieć, że w książce ten seks występuje, i w pewnym momencie jest go całkiem dużo. Nie jest to jednak erotyk, nie ma tu pikantnych opisów, książka nie skupia się na tym. Niemniej jednak przez takie sceny w połączeniu z ogólną brutalnością książki nie dałabym jej do ręki młodszym czytelnikom. Musicie też wiedzieć, że w książce występuje wątek homoseksualny. I nie jest on szczególnie poboczny. 

Randomowy obrazek który przerywa ścianę tekstu 2 || źródło

N. K. Jemisin dedykuję tę książkę wszystkim tym, którzy zmuszeni są walczyć o szacunek, który innym okazywany jest bez pytania. Idąc za tą dedykacją książka pod płaszczem fantastyki mocno porusza tematykę tolerancyjności i tego, jak ludzie potrafią bestialsko się zachowywać w stosunku do czegoś (kogoś), czego nie rozumieją i czego się boją. Górotwóry władają potężną mocą i właśnie przez nią są wyrzutkami, są uważani za coś gorszego, co trzeba okiełznać i czym można się posłużyć do swoich celów. Życie górotworów to piekło na ziemi i czytając o tym, co ich spotyka, było mi po prostu przykro. Właściwie cała ta książka cała taka jest - przykra, i naprawdę bardzo się cieszyłam, kiedy bohaterów spotykało coś dobrego. Jednocześnie powieść nieziemsko wciąga, dając nam doskonale dopracowaną i ciekawą fabułę. W Piątej porze roku dzieje się dużo, nie sposób się przy niej nudzić, a to, co serwuje nam autorka pod koniec, to istne mistrzostwo. W życiu bym się nie spodziewała, że wątki trzech narratorek zazębią się ze sobą w taki sposób.

Wiosna, Lato, Jesień, Zima; Śmierć jest piąta, wszystko spina. - Przysłowie arktyczne 

Książkę pozostaje mi tylko polecić. Piąta pora roku to gratka dla wyjadaczy fantastyki, ponieważ oferuje coś nowego i świeżego, a przy tym jest fantastycznie napisana. Autorka wrzuca nas w ten świat bez żadnego ostrzeżenia i stopniowo odkrywa karty, a nasze pytania tylko się piętrzą. Pod koniec wciąż mamy ich mnóstwo i choć trochę rozjaśniło się już w głowach, to wciąż nie wiemy sporo. N. K. Jemisin sprawnie i bez bólu wprowadza nas w swój świat, jednak trzeba być przygotowanym na to, że informacje będą nam dawkowane i nie dowiemy się wszystkiego nawet w pierwszym tomie. Piąta pora roku rozpoczyna cykl Pęknięta Ziemia i z tego co się orientuje, ma to być trylogia. Na rynku dostępny jest już drugi tom, czyli Wrota Obelisków. Na trzeci będzie trzeba jeszcze poczekać.



PS. Urywki z jakiś tablic, książek historycznych czy podręczników na końcu każdego rozdziału żywo przypominają mi początki rozdziałów u Sandersona.

PS2. Wyniki rozdania jutro. 




16 lipca

16 lipca

Horror dla dzieci? "Koralina" Neil Gaiman

Horror dla dzieci? "Koralina" Neil Gaiman

Koralina Jones to kilkuletnia dziewczynka, która wraz z rodzicami właśnie wprowadziła się do nowego domu. Za sąsiadów ma dwie podstarzałe kobiety, które kiedyś były aktorkami i pokręconego staruszka zapewniającego ją, że trenuje myszy do cyrkowego pokazu. Koralina to bardzo żywa i ciekawa świata dziewczynka, toteż pierwsze dni w nowym otoczeniu spędza na badaniu okolicy, w której przyszło jej mieszkać. W ten sposób w ogrodzie znajduje głęboką studnię i kota, a w mieszkaniu tajemnicze, zamknięte drzwi, które po otwarciu pokazują jedynie ścianę. Matka Koraliny wyjaśnia, że to pewnie zamurowane przejście do drugiego domu i zapomina o całej sprawie. Pewnej nocy Koralina odkrywa, że cóż, to faktycznie przejście do drugiego domu... tylko czemu nagle zamiast zamurowanej ściany widzi tam korytarz?

Koralina to moje pierwsze spotkanie z Neilem Gaimanem i z pewnością wybrałam sobie ciekawą lekturę - horror dla dzieci. Czy da się w ogóle napisać horror dla dzieci? Gaiman podjął się tego zadania i udało mu się je ukończyć z sukcesem. Na zaledwie 100 stronach książki umieścił historię niepokojącą, dla dziecka z pewnością straszną, jednocześnie przemycając w niej kilka wartości moralnych. Koralina to dziewczynka rezolutna, bardzo samodzielna i nad wiek dojrzała, która zaskoczy nas swoją odwagą i trzeźwym podejściem do życia. Historia opiera się na... rodzicach, ich braku czasu dla dziecka, braku zainteresowania i pracy, której poświęcają każdą chwilę swojej uwagi. Z pewnością to motyw bardzo współczesny i myślę, że większość dzieci choć trochę z taką dziewczynką może się utożsamiać.

– Przysięgnę – odparła druga matka. – Przysięgnę na grób mojej własnej matki.
– A ona ma grób?
– O, tak. Sama ją do niego złożyłam, a kiedy zobaczyłam, że próbuje się wyczołgać, zakopałam ją z powrotem.

Koralina wynajduje sobie sama zajęcia na dworze, a w deszczowe dni, gdy musi siedzieć w domu, strasznie się nudzi. I można powiedzieć, że to właśnie ta nuda w połączeniu z ciekawością dziecka wpakowują ją w kłopoty. Dziewczynka przechodzi przez to tajemnicze przejście za zamurowanymi drzwiami i trafia do drugiego domu, w którym są jej drudzy rodzice. Tacy, którzy mają dla niej czas i spełnią każdą jej zachciankę, którzy świetnie gotują, są zabawni i mieszkają w domu pełnym cudów. Jest tylko jeden, mały problem. Bo widzicie, ci rodzice mają guziki zamiast oczu i jeśli Koralina chce z nimi zostać, też musi dać je sobie przyszyć.

Kadr z filmu

To, co zrobi Koralina i jaką odpowiedź da drugim rodzicom i samemu czytelnikowi z pewnością stanowi moralizatorskie przesłanie idealne dla dzieci. Tylko czy taką książkę na pewno można dać dziecku? Na to pytanie każdy rodzic musi odpowiedzieć sobie sam. Koralina jest horrorem odpowiednio uszytym na miarę dziecka, co nie zmienia jednak faktu, że straszy. Niektóre dzieciaki lubią się bać, inne nie, i tak samo jest z nami, dorosłymi, więc tak naprawdę wszystko zależy od wrażliwości docelowego odbiorcy.

- Wołanie kotów - odparł, jakby zdradzał jej wielką tajemnicę - to zwykle niezbyt produktywna czynność. Równie dobrze można by przyzywać trąbę powietrzną.

Czytając Koralinę nie sposób nie skojarzyć jej z twórczością Lewisa Carolla, a mianowicie z Alicją w Krainie Czarów. Koralina tak samo jak Alicja przechodzi do innego, tajemniczego świata i tak samo jak Alicji towarzyszy jej gadający i złośliwy kot. Na tym jednak podobieństwa się kończą i Koralina z pewnością nie jest bezmyślną kalką. To bardzo udany horror dla dzieci, który opiera się w głównej mierze na surrealizmie, przez co mamy wrażenie, że wniknęliśmy w dziecięcy koszmar. Dla mnie był to bardzo ciekawy zabieg i książkę przeczytałam z przyjemnością, wspominając, jak to kiedyś bałam się misia-psychopaty w jednej z książek Rafała Kosika. Potem bałam się miśków w swoim pokoju i odwracałam je przodem do ściany, bo miałam wrażenie, że się na mnie gapią. Ale ja byłam i jestem strachliwym osobnikiem :)

Koralinę przeczytałam, bo chciałam poznać się z twórczością Neila Gaimana. Co prawda po takiej cienkiej książeczce nie jestem w stanie powiedzieć, czy jego proza przypadła mi do gustu, jednak samą książkę oceniam bardzo pozytywnie. Autora będę sprawdzać dalej, a Koralinę polecam trochę starszym dzieciom, które lubią historie z dreszczykiem i rzecz jasna dorosłym, którzy mieliby ochotę po taką powieść sięgnąć.




13 lipca

13 lipca

Historia trzech pokoleń. "Czerwone dziewczyny" Kazuki Sakuraby

Historia trzech pokoleń. "Czerwone dziewczyny" Kazuki Sakuraby


Kiedyś usłyszałam, że aby dobrze poznać dany kraj, jego mentalność i społeczeństwo, należy przede wszystkim rozmawiać z jego mieszkańcami i sięgać po książki pisane przez jego rodzimych autorów. Wszelkie opracowania, reportaże i książki podróżnicze pisane z perspektywy obcokrajowca mogą dać nam mylne wrażenie. Po przeczytaniu Czerwonych Dziewczyn przypomniałam sobie te słowa i dopiero teraz w pełni je zrozumiałam. Chociaż wcześniej czytałam już o Japonii, książka Kazuki Sakuraby pozwoliła mi w dużo większym stopniu wniknąć w Japonię i poczuć jej klimat.

Za Czerwone Dziewczyny autorka dostała nagrodę Mystery Writers of Japan. Jest to saga rodzinna i jako taka opisuje historię trzech pokoleń: babki Manyo, córki Kemari i wnuczki Toko. Cała trójka pochodzi z szanowanego rodu Akakuchibów, mieszkającego w majestatycznej posiadłości na wzgórzu, w Benimidori. Jak łatwo można się domyślić, pierwsza do głosu zostaje dopuszczona Manyo. A raczej jej historia, ponieważ narratorką całej książki jest Toko. Manyo poznajemy jako dziecko, które zostało porzucone przez ludzi zwanych cudzoziemcami z gór. Dziewczynkę przygarnia młoda para i wychowuje ją najlepiej, jak potrafi. Jakiś czas później dorosła już dziewczyna wychodzi za mąż i zostaje panią w domu Akakuchibów. Jej wątek rozkręca się stopniowo, wnosząc do powieści pomieszanie japońskich wierzeń i magii z rzeczywistością, Manyo bowiem jest jasnowidzącą. Jej dar jest przekleństwem, ponieważ kobieta widzi to, czego nikt z nas nie chciałby widzieć: poznaje przyszłość swoich dzieci, swojego męża, a także zna daty ich śmierci. Kemari to przywódczyni damskiego gangu motocyklowego, której życie przepełnione jest adrenaliną i walką z pozostałymi gangami – do czasu, gdy życie brutalnie zmusza ją do tego, by dorosła, choć ona nigdy tak naprawdę tego nie robi. Trzecia z kobiet rodu Akakuchibów, a zarazem narratorka całej powieści, czyli Toko, to dziewczyna, która nie potrafi znaleźć sobie na świecie swojego miejsca. Żyje w cieniu swojej babki i matki, uznając się za niegodną tego, że jest ich spadkobierczynią.

Powiem wam, że ja też zawsze uwielbiałam opowieści moich dziadków. Pewnie dlatego, że choć dotyczą prawdziwych wydarzeń, brzmią jak jakieś legendy.

Czerwone dziewczyny rozkręcają się powoli, ale w pewnym momencie wprost nie mogłam się od tej książki oderwać i tak było już niemal do końca. Niemal, bo książka ma jedną wadę – jest bardzo nierówna. Wątek Manyo stanowi wstęp do całej historii, która swoje wyżyny osiąga przy części dotyczącej Kemari. Opowieść o przywódczyni motocyklowego gangu niezwykle wciąga nie tylko z powodu jej samej, ale również dlatego, że poznajemy inne dzieci Manyo i dalsze losy rodu Akakuchibów. Niestety potem następuje gwałtowny spadek, bo do głosu dochodzi Toko. W jej części mamy wątek detektywistyczny, tak ochoczo reklamowany przez wydawcę. I zupełnie nie wiem, dlaczego wydawnictwo położyło nacisk akurat na to, ponieważ ta historia jest najnudniejsza i najsłabsza w całej książce. Dodatkowo części, które opowiadała dziewczyna, miały swój klimat – tworzyły owianą mistycyzmem legendę Akakuchibów. Gdy przeszliśmy do czasów współczesnych i opisywania historii z perspektywy pierwszej osoby, ten klimat zupełnie gdzieś się zagubił. Autorka kreuje Toko na zagubioną w nowoczesnej Japonii nijaką dziewczynę, która nie wie, jak pokierować swoim życiem, i ta nijakość mocno wpłynęła na cały wątek, również go takim czyniąc.


Napisałam na samym początku, że dzięki Czerwonym Dziewczynom można poznać Japonię od wewnątrz. Dzieje się tak dlatego, że książka nie tylko opowiada historię trzech kobiet z jednego rodu, ale jest też pięknym przekrojem Japonii od połowy lat czterdziestych aż do współczesności. Autorka opowiada nam o przemianach kulturowych, gospodarczych i społecznych; snuje opowieść o tym, jak Japonia po wojnie próbuje stanąć na nogi. Historia Manyo dzieje się zaraz po zakończeniu wojny, gdzie w Japonii wciąż silnie zakorzeniona jest tradycja i poświęcenie dla rodu, firmy i kraju. Każdy zna swoje miejsce na świecie i jasny jest podział ról. W przypadku jej córki, Kemari, ten podział stopniowo zanika. Do tej pory rolą kobiety było dbanie o dom wychowywanie dzieci, natomiast w czasach Kemari nie jest to już takie oczywiste. Natomiast pokolenie Toko ma prawo żyć własnym życiem i związać się z kimś z miłości; widać tutaj już tę nowoczesność, która przybyła do Japonii z Zachodu. Dziewczyna nie musi wychodzić za mąż przez zawartą między rodzinami umowę; Toko może mieć chłopaka, jakiego chce i jeździć z nim do hoteli miłosnych. Czerwone Dziewczyny opisują więc nie tylko historię trzech pokoleń rodu Akakuchibów, ale na ich przykładzie pokazują zmiany, jakie zachodziły w całym kraju.

— Tōko, czy wiesz, że gdy w Japonii jeszcze przed epoką Meiji tłumaczono z języka angielskiego słowo „miłość”, nie istniał dla niego żaden dobry odpowiednik? Krótko mówiąc, nie mieliśmy koncepcji czegoś takiego jak uczucie romantyczne. Tak się składa, że moda na nieprzewidywalne i kapryśne zauroczenie przyszła do nas z Zachodu.

Podczas czytania tej książki były momenty, gdzie miałam silne wrażenie, że tak naprawdę czytam mangę albo oglądam anime (zresztą co się dziwić, skoro autorka ma na swoim koncie mangę Gosick i trochę light novels). To wrażenie było szczególnie mocne przy wątku Kemari. Ileż to ja się naoglądałam już historii o młodocianych łobuzach, buntownikach, którzy jeżdżą na motorach, biją się i rządzą własnym terenem? Którzy trzęsą całą szkołą, ale jednocześnie mają własny kodeks moralny? Nie jest to jednak wątek pełen akcji, chociaż więcej się tutaj dzieje - to po prostu świetna obyczajówka. Niemniej jednak fani mangi i anime mogą się tutaj poczuć jak w domu. Książka ma też mnóstwo fascynujących postaci drugoplanowych, jak Momoyo, złodziejka mężczyzn, której Kemari nie widziała (wybiórcza ślepota, nie zauważała jej istnienia), brat Kemari, Kodoku, który jest podręcznikowym przykładem hikikomori (chłopak zamykał się w domu i nie chciał wyjść, bo naczytał się np. o broni nuklearnej, więc po co się starać, skoro wszyscy zginiemy) czy robotnik Toyohisa, przywiązany do starych zasad i wielkiego pieca w hucie, symbol wszystkich tych Japończyków, którzy nie mogli pogodzić się z przyjściem zmian.


Jestem pod tak wielkim wrażeniem tej powieści, że naprawdę mogłabym jeszcze o niej pisać długo. Styl autorki jest powściągliwy, tajemniczy, przesycony pewną dozą mistycyzmu, który dodatkowo nadaje powieści klimatu. Sporo w Czerwonych Dziewczynach elementów uniwersalnych, z którymi i my będziemy mogli się utożsamiać. Jednocześnie sporo w niej elementów typowych dla Japończyków. Ja ze swojej strony gorąco polecam fanom sag rodzinnych i powieści obyczajowych. Również zwolennicy realizmu magicznego znajdą tu coś dla siebie, ale głównie w pierwszej części. Przede wszystkim jednak polecam książkę tym, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej o Japonii. Dla osoby zainteresowanej Krajem Kwitnącej Wiśni to jedna z tych pozycji, z którymi naprawdę warto się zapoznać.



10 lipca

10 lipca

Czytamy klasykę: "Czarnoksiężnik z Archipelagu" Ursula LeGuin

Czytamy klasykę: "Czarnoksiężnik z Archipelagu" Ursula LeGuin

Na Ziemiomorze Ursuli LeGuin od dawna miałam ochotę, ale nigdy dość czasu i samozaparcia, by ową chęć przerodzić w czyn. Ciągle pojawiały się nowe książki, spychając tę pozycję coraz bardziej w dół. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: Ziemiomorze to klasyka fantasy, a wszyscy wiemy, że z klasyką to różnie bywa. To taka rosyjska ruletka: albo się spodoba i dołączymy do grona zachwycających się tą klasyczną pozycją, albo nam się nie spodoba, ale chwalić będziemy, bo na klasykę narzekać nie wypada.

Do sięgnięcia po twórczość LeGuin ostatecznie zmotywowało mnie to, że chciałam spróbować z audiobookami. Przeglądałam więc ofertę Legimi szukając jakiegoś ciekawego audiobooka i zobaczyłam Czarnoksiężnika z Archipelagu, tom, który otwiera Ziemiomorze. Ściągnęłam, zaczęłam słuchać w drodze do pracy i z pracy i... przepadłam. Do tego stopnia, że dwa razy prawie przejechałam przystanek.

Czarnoksiężnik z Archipelagu opowiada historię chłopca, który na początku swojej opowieści nosi imię Duny. Wychowuje się on pod okiem ojca kowala, ale przejęciem fachu po rodzicu kompletnie nie jest zainteresowany. Jego matka szybko odeszła z tego świata, a ciotka nie przejawiała nim żadnego zainteresowania, toteż Duny spędza dnie na włóczeniu się i psotach. Tak jest do momentu, w którym chłopiec ujawnia swój potencjał magiczny. Uczyć go zaczyna ciotka, wioskowa wiedźma, a chłopiec jest zachwycony magią i przede wszystkim władzą, jaką ta magia przed nim rozpościera. Mijają lata i Duny trafia pod opiekę pełnoprawnego, wyszkolonego maga, Ogiona, który nadaje mu jego prawdziwe imię - Ged. Chłopak wykazuje ogromny talent do magii, co jednocześnie sprawia, że jego buta, pęd do władzy i siły oraz własne poczucie wyższości tylko rosną. W końcu wpędza go to w kłopoty i Ged uwalnia Cień, czyli mroczną kreaturę nie z tego świata, która nie ustąpi, dopóki go nie dopadnie.

źródło

Książka jest fantastyczna. Ursula LeGuin w cudowny sposób snuje swoją opowieść, hipnotyzując słowem. Niesamowicie podoba mi się jej styl pisania, który potęguje wrażenie, że czytamy baśń, nie książkę fantasy. Język książki jest prosty, ale piękny, dopracowany i bogaty w szczegóły, a przy tym niezwykle oddziałujący na wyobraźnię. Sama powieść jest bardzo spokojna, wręcz senna, a jednak akcja porusza się do przodu w szybkim tempie. Autorka omija wszelkie zbędne opisy i zapychacze, w książce jest sama esencja tej historii. Przyśpieszone są też podróże, ponieważ kiedy Ged podróżuje z jakiegoś miejsca w inne, to w książce brak opisu, co jest pomiędzy punktem startu a miejscem docelowym. Bardzo podobał mi się taki zabieg, bo dzięki temu książka nie nużyła i nie trzeba było czytać o czymś nieistotnym dla fabuły. Czarnoksiężnik z Achipelagu ma tylko 240 stron, ale na jego kartach śledzimy losy Geda od dzieciństwa aż po pełnoletność, kiedy to został pełnoprawnym magiem, a potem wyrusza we własną podróż. Dodatkowo powieść jest bardzo uboga w dialogi. Głównie doświadczamy narracji i bardzo często to narrator informuje nas o słowach któregoś z bohaterów, przez co mamy wrażenie, że czytamy legendę o Gedzie.

Świat Ziemiomorza jest przesycony magią w każdym jego aspekcie. Wszystko ma swoją przyczynę, przeznaczenie, a mag instynktownie wie, gdzie należy iść i co należy zrobić. Kieruje nim tajemnicze coś, które nigdy nie dopuszcza do jego życia przypadków. Ursula LeGuin nie tłumaczy, jak w tym świecie działa magia, nie wyjaśnia zawiłości czarowania, a istotną rolę odgrywają tu jedynie imiona. Aby coś sobie podporządkować, aby coś pokonać, musimy znać prawdziwe imię tego czegoś. A poznawanie prawdziwych imion, jak i cała nauka czarnoksięstwa zajmuje wiele lat i wymaga ogromu pracy. Bardzo to fajne, że nawet jeśli Ged ma zalążki na takiego, któremu nikt nie podskoczy, to i tak musi włożyć dużo wysiłku, by swój talent oszlifować. Pojawiło się jednak w mojej głowie olbrzymie skojarzenie do książek Rowling, ponieważ w Czarnoksiężniku z Archipelagu też jest szkoła magii, która bardzo mocno przypominała mi Hogwart. Czyżby to tutaj znalazła się inspiracja dla uwielbianej Szkoły Magii i Czarodziejstwa?

Tak, w książce są smoki || źródło

Tym, co najbardziej zachwyciło mnie w książce, jest Cień, czy raczej to, co on sobą reprezentuje.
Cień jako efekt buty i arogancji Geda prześladuje go pokazując wręcz, że niektóre błędy mogą się za nami ciągnąć przez całe życie. A czym w ogóle jest ten Cień? Bardzo żałuję, że nie mogę tego zdradzić, bo wyjawiłabym w ten sposób najistotniejszy element całej książki, ale szalenie podobała mi się jego koncepcja. Domyśliłam się rozwiązania, gdy byłam w 3/4 lektury, ale to absolutnie nie odebrało mi przyjemność z przeczytania końcówki. Wręcz przeciwnie, zakręciła mi się łezka w oku, bo oto wspaniała historia dobiegła końca i zakończyła się we wspaniałym stylu.

Inna rzecz, która mnie zachwyciła to wartości, jakie LeGuin przemyca w swojej książce. To nie tylko powieść fantasy, ale też historia o dorastaniu, młodzieńczym buncie, pokonaniu samego siebie i o tym, co w życiu cenne. Te przesłania potęgują baśniowość całej książki. Sam Ged przechodzi fantastyczną przemianę, pokorniejąc i... po prostu dorastając. Przez pierwszą część książki chłopiec uczy się magi, druga część to powieść drogi, podczas której Ged zdobywa nowe doświadczenia i kształtuje siebie.

Choćbym bardzo chciała się czegoś przyczepić, to po prostu nie potrafię. Książka szturmem zdobyła moje serce i nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po następne tomy. To fantasy filozoficzne, piękne i dopracowane w każdym calu; to powieść, nad którą trzeba się zatrzymać i poświęcić kilka chwil refleksji. Czarnoksiężnika z Archipelagu polecam więc gorąco, choć mam tą świadomość, że nie spodoba się on każdemu. Ale warto przynajmniej spróbować.


PS. Dlaczego akurat "czarnoksiężnik"? Jakby nie było, "czarnoksiężnik" kojarzy nam się z tymi złymi magami, a przedstawieni tu czarnoksiężnicy zdecydowanie nie są mrocznymi indywiduami, które chcą zapanować nad światem...

PS2. Nie polecam filmu.

PS3. Jest jeszcze film anime Opowieści z Ziemiomorza Studia Ghibli, ale z tego co się zorientowałam dotyczy późniejszych tomów, więc póki co nie oglądałam :)




07 lipca

07 lipca

Grało się. "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" Tomasza Marchewki

Grało się. "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" Tomasza Marchewki

Mam taki problem z tą książką, że po jej przeczytaniu bez cienia wątpliwości zakrzyknęłam, że jest to książka słaba. Potem jednak zaczęłam się zastanawiać, czy nie jestem aby troszkę niesprawiedliwa w swoim osądzie. No bo czy powinnam książkę oceniać pod względem tego, jak mi się podobała (słabo!) czy pod względem całości (przeciętnie!)? Nie jestem zdania, że pisanie o książkach na blogu ma być obiektywne, bo to właśnie za subiektywne spojrzenie cenię blogi, ale z drugiej strony pójście całkiem w subiektywizm też jest zły. Postaram się więc tutaj wypośrodkować.

Wszyscy patrzyli, nikt nie widział to debiutancka powieść Tomasza Marchewki, współscenarzysty gry Wiedźmin. Wiecie, to bardzo ważna informacja dla mnie, ponieważ ja naprawdę lubię Wiedźmina, zarówno książki, jak i gry. Może nawet szala mojej sympatii przechyla się bardziej w stronę gier. Kiedy więc w internecie pojawiła się szumna zapowiedź, że oto człowiek od Wiedźmina wydaje swoją pierwszą książkę, to z miejsca pomyślałam, że hej, ja to przecież muszę kupić! Spodobał mi się opis na okładce, spodobała mi się sama okładka, w ogóle wszystko zapowiadało naprawdę dobrą lekturę, toteż na Targach Książki szybciutko pobiegłam do stoiska wydawnictwa SQN i zdobyłam przedpremierowo swój egzemplarz. No i zaczęłam czytać. No i zaczęły się schody.
 
To fascynujące - przerwał mu Petr - ale do rzeczy Wchodzisz, siadasz, tasujesz. Sztos. Kiedy się zesrało?

Wszyscy patrzyli, nikt nie widział to jedna z tych książek, w których już pierwsze zdanie mówi nam o tym, czego możemy się spodziewać. Marchewka zrobił coś więcej - właściwie pierwsze zdanie, a raczej pierwszy akapit streszcza nam całą książkę. Leci to tak: "Uliczne przysłowie Hausenberga mówi, że prawdziwy mężczyzna musi w życiu zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze, owo życie przegrać, czyli stracić wszystko, co posiada. Po drugie, odrodzić się dla nocy i odegrać z zyskiem, bo uczyni go to mocniejszym niż kiedykolwiek. Po trzecie, spłodzić syna - tak po prostu, bez dodatkowych warunków". Po przeczytaniu tego byłam pewna, że w książce główny bohater poniesie porażkę tylko po to, by pod koniec książki cudownie zabłysnąć. Gdy tak się stało odczułam wręcz satysfakcję, problem tylko w tym, że zupełnie nie podoba mi się sposób, w jaki do tego doszło. Bo widzicie, główny bohater książki faktycznie na początku ponosi porażkę, ale między tą porażką a końcowym sukcesem nie ma nic. Żadnych wniosków, żadnych ćwiczeń związanych z karcianą profesją, żadnych refleksji. Książka kończy się w sposób najbardziej oczywisty z możliwych, ale niestety kompletnie nie przemawia do mnie to, że bohater nagle dostał zastrzyku mocy i geniuszu. 

źródło

Akcja książki rozgrywa się w mieście Hausenberg, w którym króluje zbrodnia, a wszelkie problemy rozwiązuje się pięściami. To skupisko wszelkich złodziei, morderców i szulerów; w tym mieście toczy się gra, a kantowanie w karty urosło do rangi sztuki. I to właściwie wszystko, co wiemy o samym mieście i ogólnie o świecie, w jakim przyszło żyć bohaterom. W książce zupełnie brakuje jakiegoś tła, umiejscowienia miasta w większej całości. Nie wiemy, jaki panuje tutaj ustrój, gdzie to miasto leży, a o tym, że jest jakiś król dowiadujemy się dopiero pod koniec. Hausenberg jawi się też jako miasto, w którym oprócz szulerki, złodziejstwa i zabójstw nie ma żadnych innych profesji. Brakuje zwykłych ludzi, których można by było spotkać na ulicach tego miasta, brakuje gwaru i życia, jakie toczyłoby się tutaj za dnia. Autor poza przestępczym elementem miasta wprowadza jedynie teatr, bo pracuje w nim kochanka głównego bohatera, oraz inżyniera, który również ma w książce swoją rolę do odegrania. Z tego powodu książka jest dla mnie zupełnie niekompletna. Marchewka głównie stawiał tutaj na akcje, ale jednak ten brak tła boli.

 
Hazard to nie jest gra w karty. To jest gra w ludzi.

Głównym bohaterem zapewne miał być Slava, młody szuler, który szturmem chciał wedrzeć się na szulerskie salony i zabłysnąć jakąś większą akcją, ale w trakcie książki gdzieś jego funkcja tego głównego się zagubiła. Dość szybko poznajemy też drugą, niezwykle istotną postać, czyli Petra, który sam siebie nazywa pierwszym pośród złodziei. Zaraz potem dochodzi postać trzecia - zabójca Nino. Cała ta trójka idealnie przedstawia zawody, jakie znajdziemy w mieście. Nino jednak bardzo szybko schodzi na dalsze tory, Petr natomiast w pewnym momencie przejmuje rolę głównego bohatera, by na końcu zostać potraktowanym po macoszemu. Nie wypowiem się za bardzo o charakterach bohaterów, bo i nie mam o czym pisać. Oni po prostu byli, bez żadnych cech szczególnych, bez konkretnie zbudowanych osobowości, a jedyne co mogę powiedzieć na temat Petra i Slavy to to, że cierpieli na przerost ambicji. Kobiet w książce nie ma praktycznie w ogóle, a jeśli już są, to ich rola sprowadza się do bycia oszałamiająco piękną niewiastą. To książka niewątpliwie męska również z tego względu, że szulerka, słownictwo, seks i szorstkość bohaterów w obyciu buduje taki klimat.

Inspiracje autor czerpał z Wielkiego Szu || Kadr z filmu
Jeśli chodzi ogólnie o budowę książki i moje z niej wrażenia, to przez pierwsze 100 stron byłam strasznie rozczarowana i zniechęcona, bo zupełnie nie wiadomo było, o co w tej książce chodzi. Jaka jest fabuła? O czym ta książka w ogóle jest? Co autor chciał napisać? Te pytania ciągle kołatały mi się w głowie. Poznawaliśmy bohaterów, miasto, ale akcji żadnej nie było widać. Dopiero potem coś zaczęło się z tego wyłaniać, ale do końca książka nie potrafiła mnie do siebie przekonać i wyglądałam jej końca z niecierpliwością. Brak ciekawych bohaterów zdecydowanie nie poprawiał sytuacji. Dodatkowo przeraźliwie irytowało mnie to, że postacie w swoich myślach kilka razy potrafili powtórzyć to samo, jakby przypominając nam o tym, co działo się zaledwie kilka lub kilkanaście stron wcześniej. Im dalej w las, tym zdarzało się to rzadziej, ale wciąż pod koniec trafiła się postać, która streściła nam to, co było wcześniej. Początkowo książka była też dla mnie toporna, wcale nie pomagały temu retrospekcje, których było dość sporo i które bardzo często nie wnosiły nic do książki, a jedynie przerywały ciągłość akcji. Ale tutaj też pod koniec sytuacja się poprawiła.

Nigdy nikomu nie ufaj, a już na pewno nie kobiecie. Nawet jeżeli będzie ci wierna, to wykorzystają ją, żeby się do ciebie dobrać. W tym fachu nie ma miejsca na romanse. Zresztą każda kobieta w końcu cię zdradzi. Tak było, jest i będzie. A ty możesz być tylko kolejnym frajerem, który uważa siebie za wyjątek.

Narzekam i narzekam, czy jest więc w tej książce coś, co mi się podobało? Może was zaskoczę, ale tak. Podobała mi się historia z inżynierem, która była dla mnie bardzo przemyślana i od początku do końca poprowadzona porządnie. Bo z resztą książki mam właściwie zupełnie odwrotne wrażenie - że autor zaczął pisać i nie do końca wiedział, co właściwie chce napisać. Wątek inżyniera wnosi też drobną nutę steampunku do powieści. Jeśli natomiast chodzi o karty i kantowanie w nich, to faktycznie Marchewka się tutaj postarał i zaprezentował nam kilka trików wraz z ich dokładnym opisem. Jeśli więc nie chcecie sięgnąć po książkę tylko dlatego, że nie umiecie grać w karty, to nie obawiajcie się - autor dość dobrze wszystko tłumaczy.
Zmierzając do końca tego przydługiego tekstu powiem wam, że nie mogę polecić tej książki, co pewnie sami wywnioskowaliście, jeśli dobrnęliście do tego fragmentu. Po kolejne książki z serii na pewno nie sięgnę, a z tego, co się orientuję, kontynuacja będzie. Całość cyklu nosi nazwę Miasto szulerów. Może jeszcze kiedyś spróbuje z książkami Tomasza Marchewki, ale na Slavę i spółkę nie mam ochoty.

A jak jest z Wami? Czytaliście? Bardzo jestem ciekawa Waszych opinii :)




Copyright © 2016 Misie czytanie podoba , Blogger